poniedziałek, 18 marca 2024

To już dziewięć lat...

 

Dokładnie dziewięć lat temu 18 marca 2015 roku, tuż po północy, przekroczyliśmy granicę turecko- gruzińską i przywlekliśmy się do Gruzji naszym małym autkiem Toyotą Aygo. Zapakowany samochód był po dach. My po pięciu dniach podróży umęczeni strasznie. Plan był taki, że śpimy w Batumi i potem ruszamy dalej. Ale gdzie tam. Emocje szalały i nawet gdybyśmy się zatrzymali na nocleg, to pewnie i tak ze spania nic by nie było. 

 

To był nasz pierwszy dzień emigracji. A właściwie jeszcze noc. Przejechaliśmy Batumi i po drodze, gdzieś nad Morzem Czarnym zatrzymaliśmy się na kawę. Środek nocy, my wyglądaliśmy jak siedem nieszczęść i chyba jeszcze nie docierało do nas, że to właśnie początek Nowego. Siedzieliśmy przy kawie i jakimś jedzeniu i nawet już się nam nie śpieszyło. W końcu właśnie przyjechaliśmy do siebie. No, trochę kilometrów do siebie było jeszcze przed nami, ale co tam, Gruzja jest malutka. Tu wszędzie jesteś jak u siebie.


Była chyba druga w nocy, kiedy ruszyliśmy dalej. Ja kawy nie pijam, więc ta jedna od wielkiego dzwonu zawsze stawia mnie na nogi. Usiadłam za kierownicę i wio… Do Sighnaghi. Z tej podróży pamiętam wielgachne dziury w drodze. No, masakra. Jechaliśmy wolno, bo samochód nasz koło terenówki nawet nie stał i szkoda byłoby, aby nastał koniec na samym początku. To turlanie się w ciemnościach i lawirowanie między dziurami było bardzo męczące. Po jakimś czasie wjechaliśmy na całkiem niezły kawałek drogi. Tu można było pojechać po ludzku. Ale co z tego, jak się szybko skończyło i znowu droga przez mękę. I przełęcz przed nami. Wszystko w pakiecie- zmęczenie, ciemność i zakręty na średniej jakości drodze.


Na przełęczy wymiękłam. Zjechałam na bok i odpłynęłam na dobre pół godziny. A co tam, nikt nas nie goni. A chcieliśmy dojechać w jednym kawałku. Po pół godzinie obudziło mnie zimno. W końcu to marzec i wysoko, więc nie ma się co dziwić. Dobrze, że śniegu nie było. Ruszyliśmy dalej.


Jak dojechaliśmy do Gori, to już tak jakby było blisko. Bo co tam, zaraz Tbilisi, potem tylko sto kilometrów i będziemy w domu. Na zewnątrz świtało, jazda robiła się w związku z tym całkiem przyjemna. Zawrotnej prędkości nie rozwijaliśmy, bo zmęczenie dawało się we znaki. A droga pusta. Oj, można było poszaleć na tej dwupasmówce.


Mijając Mcchetę skręciliśmy w lewo na obwodnicę Tbilisi. Szumnie nazywana obwodnicą droga miała nam ułatwić przejazd do domu omijając gruzińską metropolię. Teraz już powinno być z górki. Byliśmy coraz bliżej celu. Tak bardzo chciałam już być w Sighnaghi i odpocząć. Doba za kierownicą z malutkimi przerwami, to nieco ponad miarę.


Szło całkiem nieźle. Aż tu nagle… No ja nie mogę… Słyszeliśmy, że ta droga może być mocno dziurawa, ale tego się nie spodziewaliśmy. Asfalt pęknięty na całej szerokości i z tego pęknięcia powstał stopień na wysokość około 40 centymetrów. Może więcej. Stanęliśmy przed tym schodkiem i patrzyliśmy, jak ciężarówki nic sobie z niego nie robiły. No, ale my naszym pryszczem nie mieliśmy szans pokonać tej przeszkody. Chociaż Piotrek rwał się do szukania kamieni i układania ich tak, żebyśmy mogli przejechać. Postukałam się w głowę. Przecież nie wiemy, czy dalej nie ma następnych niespodzianek.


Co było robić? Zawróciliśmy i skierowaliśmy się do Tbilisi. A tak chciałam uniknąć jazdy przez to miasto. Dochodziła dziewiąta. Była jeszcze szansa, że nie będzie dużego ruchu. I tak nie było innej opcji. Mus, to mus. Pojechaliśmy.


A dajcie spokój. Im bliżej stolicy, tym więcej samochodów. Tam gdzie dwa pasy, tam cztery rzędy aut. Na trzech pasach nawet policzyć było trudno. Do tego żadnych drogowskazów. Wiedziałam, że musimy się kierować na lotnisko. Wiedziałam, że musimy jechać wzdłuż rzeki. No, ale rzeka czasem znikała z pola widzenia. I kiedy wykręcać w kierunku lotniska? Bo znaków żadnych, pewnie założono, że każdy głupi trafi, więc po co inwestować w znaki. Nawigacje w telefonach wtedy nie były takie nagminne. Poza tym trzeba by mieć odpowiedni telefon, a my nie mieliśmy.


W końcu na kolejny czerwonym świetle otworzyłam okno i stojącego obok kierowcę zapytałam, jak kierować się na lotnisko. I wiesz co? Gość się uśmiechnął i powiedział:

 

- Jedź za mną. Wyprowadzę cię.

 

Odetchnęłam z ulgą. Jeszcze tylko skupić się i zdążyć za nim, żeby się nie rozjechać w dwie strony. I wyprowadził. Do pierwszego drogowskazu wskazującego kierunek na lotnisko. Przez prawie całe Tbilisi. Podziękowałam klaksonem i dalej powoli wyjechaliśmy na drogę do lotniska, która była jednocześnie drogą do Sighnaghi. Przed celem podróży zboczyliśmy jeszcze na wieś do naszych przyjaciół i w południe przyturlaliśmy się do domu. I myślisz, że poszliśmy spać? Nie, absolutnie nie. Poszliśmy na imprezę, bo znajomy naszych przyjaciół miał urodziny i zaprosił wszystkich do restauracji. Były tańce, dobre jedzenie i dużo śmiechu. Ale jak już po powrocie do domu padliśmy na łóżko, to odcięło nas w jednej sekundzie.


I tak zaczęliśmy naszą emigrację. Z przytupem i przygodami. I jednego i drugiego do dzisiaj nie brakuje. Inaczej życie byłoby nudne. 

 

Zapraszamy do kontaktu. Będzie nam bardzo miło porozmawiać z Wami. 

celina.wasilewska63@gmail.com 


nr tel.   +995 599 22 19 63  - polski, rosyjski, angielski (Polish, 
Russian, English)  można na Whatsapp



Zapraszamy do polubienia nas na Facebooku  https://www.facebook.com/peterguesthouse
oraz na naszą grupę na FB  Gruzja i my