czwartek, 22 września 2022

Trochę o moim dzieciństwie

 

    Urodziłam się 1 lutego 1963 roku na podlaskiej wsi tuż przy wschodniej granicy. Zima była mroźna, śnieg padał tak długo aż było go wyżej płotów.

    Każdego ranka widać było dym unoszący się z kominów drewnianych domków. W jednym z takich domów mieszkali moi dziadkowie, rodzice mamy. W ich domu przyszłam na świat, na łóżku stojącym przy ścianie, której większość stanowiły kafle pieca. Materac na łóżku był wypełniony sianem, a poduszka pierzem.

    Urodziłam się o dziesiątej rano. Trochę pokrzyczałam i zaczęło się zwyczajne życie.

    Mama chciała dać mi na imię Brygida, ale babcia z miejsca zaprotestowała. Nie dało się według niej zdrobnić ładnie takiego imienia. I tym sposobem dostałam egzotyczne wówczas imię Celina.

    Żadnych odstępstw od normy z moim przyjściem na świat nie stwierdzono i zarejestrowano mnie w urzędzie jako obywatelkę, która powiększyła stan ludności niewielkiej przygranicznej wsi.

    Wieś nie była specjalnie duża, ot, dwie ulice na krzyż, kościół, gospoda, sklep spożywczy i dom kultury. Był też posterunek milicji, cerkiew, dworzec kolejowy i szkoła podstawowa. Całkiem nieźle, jak na niewielką wieś.

    Pierwszych lat życia nie pamiętam i konia z rzędem temu, kto pamięta. No, może jakieś drobne fragmenty, bardziej lub mniej magiczne, ale utkwiły w mojej pamięci jakimś cudem.

    Najbardziej oddalony czasowo wycinek z życia, to wieczór w domku dziadków, ja w kołysce, takiej wiklinowej, zrobionej przez miejscowego artystę, który wiklinowe gałązki zamieniał w piękne przedmioty codziennego użytku. Były to kołyski, kosze na ziemniaki, kosze na zakupy czy owoce, niewielkie meble. Leżałam więc w takiej kołysce, a w plecy uwierały mnie okruchy chleba, którego kawałek dostałam od babci. Tak, tak, chleba, nie ciasteczka czy innego smakołyku, tylko zwykłego, domowego chleba, który raz na tydzień wypiekała moja babcia.

    I chociaż te okruchy chlebowe bardzo mnie uwierały, to próbowałam mimo wszystko zasnąć. Miałam wówczas trzy, może cztery lata, a może mniej, nie wiem. To był magiczny czas, wypełniony rozmowami babci i mamy, w których wyraźnie rzeczywistość mieszała się z magią, gusłami, wyobraźnią przyprawioną wierzeniami w przeróżne, dziwne zjawiska. Kiedy dzisiaj oglądam „Chłopów” czy „Konopielkę”, to czuję ten właśnie klimat. Wtedy, będąc dzieckiem, słuchałam historii z pogranicza baśni.

    Wyobraźcie sobie kilkuletnie dziecko karmione opowieściami o duchach, zjawach, dziwnych zjawiskach, które były po raz kolejny interpretowane na miarę wiedzy i okraszone przypuszczeniami z dodatkiem religii.

    Rosłam w klimacie magii, guseł, niewiarygodnych historii i opowieści.

    Pamiętam wizytę u szeptuchy, kobiety, która znała różne sposoby na zaklinanie rzeczywistości. Przestraszył mnie wówczas pies sąsiadów. Moja babcia była tego świadkiem, a że znała szeptuchę i wierzyła w jej możliwości, więc jeszcze tego samego wieczora mnie do niej zabrała. Nie żebym miała symptomy jakiejś choroby po tym, jak się przestraszyłam tego psa, ale na wypadek, gdyby ten stres spowodował u mnie jąkanie się, trzeba było to odczynić.

    Pamiętam, jak szeptucha postawiła mnie do metalowej miski, w której była woda. Potem okadzała mnie jakimiś ziołami, a na koniec wrzucała te zioła do wody, w której stałam. Szeptała przy tym jakieś zaklęcia.

    Nie wiem, czy to zasługa szeptuchy, czy nie, ale nigdy się nie jąkałam ani nie miałam żadnych problemów z mówieniem. I chociaż byłam wówczas kilkuletnim dzieckiem, to atmosferę tych chwil pamiętam, jakby to było wczoraj.

    W domu moich dziadków zawsze pachniało suszonymi ziołami. Pod drewnianym sufitem wisiały ziołowe wianki, które każdego roku plotłyśmy z babcią na święto Matki Boskiej Zielnej. Potem babcia szła z tymi wiankami i ze mną do kościoła, gdzie w trakcie nabożeństwa ksiądz święcił zioła przyniesione przez wiernych.

    Ludzie wierzyli, że od tego momentu ziołowe wianki i bukiety nabierały magicznych właściwości. Wieszali je w domach i to była ich polisa ubezpieczeniowa od wszelkiego nieszczęścia. Była to również apteczka pierwszej pomocy, ponieważ zioła, które zostały poświęcone w kościele, miały podwójną moc działania.

    Zioła zbierałam z babcią i to ona nauczyła mnie z nich korzystać. Babcia pokazała mi pokrzywę, babkę zwyczajną, piołun, krwawnik, pięciornik gęsi, rumianek, cykorię i kilka innych. Nauczyła mnie z nich korzystać. Wtedy, będąc dzieckiem, niewiele rozumiałam, ale zioła znalazły miejsce w moim sercu.

    Magiczna w moim dzieciństwie była zima. Na szybach mróz malował tak cudne obrazy, że nie da się tego opowiedzieć. Siadałam przed oknem i wymyślałam różne historie, znajdowałam na szybach przeróżne rośliny i dziwne zwierzęta.

    To były czasy, kiedy nie było telewizorów, komputerów czy telefonów. Telewizory i telefony były, ale nie w naszej wsi. W domu moich dziadków było coś na kształt radia, niewielka skrzynka, do której był podłączony kabel i można było posłuchać piosenek, audycji, wiadomości.

    Babcia była fanką słuchowiska „W Jezioranach”. Siłą rzeczy ja również trochę słuchałam. To też była magia, aczkolwiek w innym wymiarze.

    W domu dziadków był wtedy piec kaflowy z dużym, chlebowym piekarnikiem. Babcia raz w tygodniu robiła ciasto chlebowe w wielkiej drewnianej dzieży. W całym domu pachniało najpierw chlebowym ciastem, a potem świeżutkim chlebem. Babcia dawała nam po kawałku tego chleba zamoczonego w wodzie i potem w cukrze. O mamuniu, co to był za rarytas!

    Życie wtedy było na swój sposób prostsze od dzisiejszego. Rytm wyznaczały pory roku, wschód i zachód słońca i tak, jak w „Nocach i dniach” były noce i dnie i były też niedziele.