Wychowałam się na wsi, na Podlasiu, tuż przy granicy z ZSRR, teraz Białorusią. To były czasy, kiedy przez naszą wieś przejeżdżał jeden samochód na dzień, na drogach nie było asfaltu, tylko główna droga miała asfalt i to było centrum tej niewielkiej podlaskiej wsi.
Nikogo nie dziwiły krowie placki na drogach, nikomu nie przeszkadzało szczekanie psów czy pianie kogutów o świcie. Te dźwięki były wpisane w wiejski krajobraz, tworzyły z nim całość i ich się po prostu nie zauważało.
Mieszkałam z babcią i dziadkiem, rodzicami mamy. Moi rodzice pracowali, dziadek również, ale babcia prowadziła dom i mogła się mną, a potem też moim bratem zajmować. Czas mojego dzieciństwa był na wszelki sposób beztroski i magiczny. Nie było wtedy telewizora, nie wspominając o komputerze czy telefonie. Był we wsi jeden telefon u sołtysa i dużo czasu upłynęło zanim w niektórych domach zaczęły się pojawiać telefony.
Ludzie żyli bez wielu udogodnień, żeby porozmawiać musieli się spotkać. Społeczność naszej wsi znała się od wielu pokoleń, bo Podlasie, to taki region, gdzie ludzie żyli z dziada pradziada, gdzie na cmentarzu 1 listopada odwiedzało się groby prapraprzodków i nie trzeba było jeździć na kilka cmentarzy.
Ja, moja mama, babcia, prababcia i praprababcia urodziłyśmy się niemal w jednej miejscowości. Dalej nie udało mi się sięgnąć, ale pewnie wcześniejsze pokolenia też pochodziły z tego regionu. I tak było w prawie każdym domu. Stąd pewnie u mnie tak wielki sentyment do Podlasia i w każdym miejscu na świecie, które choć w niewielkim stopniu przypomina mi te klimaty, będę się czuła, jak w domu.
Pory roku odmierzały czas i każda była piękna.
Wiosna pachniała bzem i jaśminem, które rosły bujnie wokół domu dziadków. Kiedy otworzyło się okno, to zapach jaśminu wdzierał się do pokoju i powodował u babci ból głowy, a ja ten zapach kocham do dzisiaj.
Dziadkowie mieli niewielki sad. Było w nim kilka jabłonek, śliwek, jedna grusza, jedna czereśnia i wiśnie. Zawsze wiosną nie mogłam się doczekać pierwszych czereśni. Byłam szybsza od szpaków, które namiętnie zjadały wiśnie i czereśnie. Pamiętam też, jak jednego roku obrodziły śliwki. Owoce były duże i słodkie, jak miód. Spadały z drzew, nie nadążaliśmy ich jeść ani przerabiać. Pomagali nam w tym znajomi i sąsiedzi. Smak tych śliwek został ze mną do dzisiaj, nigdy jednak nie jadłam już tak dobrych owoców.
Wszystkie drzewa owocowe rosły, jak chciały. Nikt ich nie przycinał, więc czasem, aby zerwać owoce, trzeba było się dobrze nagimnastykować.
Dziadek przygotowywał skrzynie z sianem, do których układał jabłka, ale tylko te, które nie były w żaden sposób naruszone, bo tylko one mogły leżeć w tym sianie prawie do wiosny. Skrzynie dziadek ustawiał na strychu i sukcesywnie w czasie zimy przynosił nam świeże i pachnące jabłka.
Pamiętam nawet odmiany, były to słodkie kosztele, aromatyczne złote renety i wytrawne antonówki. Była też jedna papierówka, ale te jabłka dojrzewały wczesnym latem jako pierwsze i szybko się je zjadało, bo nie nadawały się do przechowywania.
W sadzie był też malutki malinowy zagajnik. A te maliny, to najpyszniejsze maliny, jakie jadłam w życiu. Małe, czerwone, słodkie i pachnące. A zimą, kiedy dopadało mnie lub brata przeziębienie, babcia łamała kilka malinowych gałązek, robiła z nich wywar i dawała nam go do picia posłodzony miodem. I powiem tak, takiego efektu pocenia się, jak po babcinej herbatce z malinowych gałązek nie osiągnie się niczym. Ale za to na drugi dzień człowiek się czuł, jak nowo narodzony.
Wiosną sad pachniał kwitnącymi drzewami i brzęczał rojem pszczół, które uwijały się wśród kwiatów, jakby wiedziały, że czas ucieka.
Lato pachniało sianem i ziołami. Pachniało też świeżym koperkiem i szczypiorkiem z ogrodu, ogórkami i rzodkiewką. Słoneczne dni cieszyły aromatem owoców i maciejki, którą babcia siała każdego roku blisko domu. Dojrzewały zboża na polach, w lasach pojawiały się grzyby. Każdego wieczora szłam z babcią do sąsiadów po świeże mleko. Smak mleka prosto od krowy również mam w swoim zapachowo- smakowym sejfie. Piłam takie mleko z przyjemnością, a zacierki, które babcia gotowała na kolację, to dopiero był sztos. I tak, wyrosłam na zdrową i całkiem do rzeczy kobietę. Nie zrobiło mi żadnej krzywdy świeże mleko prosto od krowy, ani solidna porcja mąki każdego dnia w postaci klusek, chleba czy innych specjałów. Ale to wszystko rosło bez nawozów sztucznych, krowy każdy dzień od wczesnej wiosny do późnej jesieni spędzały na łące, więc i jedzenie było smaczne i chyba nie zrobiło mi żadnej krzywdy.
Lato spędzałam głównie na dworze, biegając z koleżankami, kolegami, grając w piłkę, gumę i inne popularne wówczas gry.
Jesień zaś przychodziła zaraz po wykopkach. Pachniała ogniskiem z kartoflisk i liśćmi, które poddawały się bezwolnie procesowi rozkładu. Dni robiły się krótkie, wieczory się wydłużaly. Oczywiście jesień, to też zapach szatkowanej kapusty, która potem kisiła się w dużej beczce. A słodkie głąby z kapusty to przysmak, który był najlepszy właśnie w tym okresie. Jesienią świat jakby usypiał, życie zwalniało, można było spotkać się z sąsiadami, znajomymi, a ja w czasie tych spotkań słuchałam opowieści dorosłych o tym, co, gdzie i kto z kim. To dopiero były harlekiny i sensacje, kryminały i komedie. Dorośli nie bardzo zwracali uwagę na to, czy dzieci coś rozumieją z tego, co oni mówili, a dzieci rozumieją, dużo rozumieją.
Zima najczęściej zaczynała się w grudniu, czasem na początku listopada. Zamroziło, zasypało śniegiem i trzymało do końca marca. I nie było zmiłuj, zima, to zima. Pachniała zamrożonym praniem na strychu, dymem z kominów, świętami, wędzonką i drożdżowym ciastem. Największą frajdą zimy był śnieg. Pamiętam zasypane płoty, krajobraz stepowy, gdzie mroźny wiatr unosił śniegowe wydmy i przesuwał je to tu, to tam. Pamiętam zaszronione drzewa i krzewy, wszystko białe, aż w oczy szczypało. Pamiętam ciepło kaflowego pieca i pomalowane mrozem szyby okien. To była magia, której potem nigdy już nie doświadczyłam.
I przychodziła kolejna wiosna po zimie. Mijał rok, potem kolejny i kolejny. Każdy następny był jakby szybszy, jakby krótszy. Przybywało wspomnień, ludzi, wydarzeń, ale ubywało magii, smaku i zapachu.
Czasem sobie myślę, że jestem szczęściarą, bo mogłam tego wszystkiego doświadczyć, posmakować, dotknąć, być wewnątrz tej bajki.
Żyjąc teraz w Gruzji mam wrażenie, jakbym chwilami cofała się do świata mego dzieciństwa i chociaż jest to namiastka tego klimatu, to wciąż wywołuje uśmiech, wspomnienia, powoduje, że robi się ciepło na sercu.
„Wspomnienia wplątują się w myśli, a nocami wkradają do snów. Mogą trafić wszędzie lub gdziekolwiek, podróżują z tobą, nawet niezaproszone, nigdy się nie starzeją i nie zwalniają, abyś zdołał zostawić je za sobą.”- Marika Cobbold „Polowanie na motyle”