Często powtarzające się pytania naszych gości o powód zamieszkania w Sighnaghi i w ogóle w Gruzji skłonił mnie do opisania jeszcze raz naszej wędrówki do stanu obecnego. Nie będzie to relacja turystów zawierająca namiary na noclegi, podpowiadająca, co warto zobaczyć. Będą to nasze emocje, nasz punkt widzenia, nasze wrażenia z perspektywy lat i doświadczeń, zarówno jako turystów i jednocześnie mieszkańców tego kraju. Niektóre fakty poukładały się w całość, inne straciły na znaczeniu, a jeszcze inne zyskały nowy wymiar.
Posty będą cykliczne, teraźniejszość będzie nawiązywać do przeszłości. Czy uda się przekazać wszystkie uczucia związane z zamieszkaniem w Gruzji? Czas pokaże.
Zatem zaczynajmy!
Bilety
na lot do Gruzji kupiliśmy w marcu. Ruszaliśmy 1 czerwca 2013 roku. Plecaki spakowane,
kolejna podróż w nieznane, bez rezerwacji noclegów, bez dokładnego planu. Tak
po prostu Gruzja i już.
O
czwartej rano czasu gruzińskiego wylądowaliśmy w Tbilisi. Ciepła noc skłoniła
nas do czekania na pierwszy busik, zwany w Gruzji marszrutką, który odjeżdżał o
siódmej. Wyszliśmy na zewnątrz. Było jeszcze ciemno, choć na wschodzie niebo
powoli zaczynało się rozjaśniać.
Nagle
wokół nas wyrósł tłum taksówkarzy oferujących „tani” transport do centrum
Tbilisi. Nauczeni doświadczeniem z poprzednich podroży do Maroka czy Turcji,
zdecydowanie odmówiliśmy. Odeszli zrezygnowani, ale co jakieś pół godziny
któryś podchodził i ponawiał propozycję. My jednak dotrwaliśmy do siódmej w towarzystwie
dwojga innych turystów z Polski.
Spędziliśmy
w Gruzji miesiąc. Nocowaliśmy w kwaterach prywatnych, jedliśmy tam, gdzie jedli
miejscowi, jeździliśmy transportem publicznym, zdarzyło się korzystać z
taksówek oraz stopa.
Podziwialiśmy
piękne, gruzińskie krajobrazy, poznawaliśmy ludzi, zarówno mieszkańców, jak i
turystów.
Pierwszy
dzień planowaliśmy spędzić w Tbilisi i na spokojnie zdecydować dokąd potem
ruszymy. Jednak już w marszrutce z lotniska do centrum zmieniliśmy plany i
postanowiliśmy jechać razem z poznanymi w samolocie Anią i Jurkiem do
Sighnaghi.
Wysiedliśmy
w pobliżu stacji metra Isani i taksówką za 40 lari pojechaliśmy do miasta
miłości. Rozglądaliśmy się po drodze, łapaliśmy szybko migające za szybą
samochodu krajobrazy. Nie wyróżniały się one niczym szczególnym. Daleko w tle
ośnieżone szczyty Kaukazu, a przy drodze pagórki porośnięte nieuporządkowanymi
krzakami. Na razie nie była to Gruzja, jaką oglądaliśmy na zdjęciach w
internecie.
Kierowca
zapytał skąd jesteśmy. Gdy usłyszał, że z Polski, uśmiechnął się od ucha do
ucha i głośno powiedział:
-
Przyjaciele, byłem w Polsce. W Legnicy, w wojsku. Ładny wasz kraj i ludzie
przyjaźni.
- A w
innych miejscach Polski byłeś?- zapytał Jurek.
-
Tak. W Krakowie, Wrocławiu, Warszawie. Kraków najbardziej mi się podobał.
- Bo
Kraków jest piękny. Wszystkim się podoba- powiedziałam.
Potem
nastąpiła chwila ciszy, po której kierowca, wciąż prowadząc samochód, sięgnął
po telefon i gdzieś zadzwonił. Rozmawiał krótko po gruzińsku więc nic z tej rozmowy
nie zrozumieliśmy.
Po
godzinie skręciliśmy w prawo i zaczęliśmy wjeżdżać pod górę. Krajobraz nieco
się zmienił, zrobiło się ciekawiej. Kiedy wjechaliśmy do miejscowości położonej
wysoko na górze ujrzeliśmy po prawej stronie niewielkie góry aż po horyzont,
natomiast po lewej w oddali dumnie prężyły swoje ośnieżone grzbiety góry
Kaukazu. U ich stóp rozpościerała się dolina Alazani płaska jak stół. A przed
doliną wyrosła góra z miasteczkiem na szczycie. Z daleka można było dojrzeć
część murów obronnych miasteczka, kolorową fasadę budynków, które przycupnęły
przy wąskich uliczkach.
- To
jest Sighnaghi, miasto miłości- powiedział kierowca.
- Jak
tu pięknie- westchnęłam.
Soczysta
zieleń, kolorowe budynki z koronkowymi, drewnianymi balkonami i ten Kaukaz w
tle robiły niesamowite wrażenie.
I tak
zauroczeni widokami dojechaliśmy do centrum, gdzie czekali na nas właściciele
guesthousu, do którego, jak się później okazało, dzwonił kierowca taksówki.
Zaproponowali nam nocleg u siebie za 40 lari za pokój. Trochę potargowaliśmy
się i ostatecznie zostaliśmy za 35 lari. Gospodyni poczęstowała nas kieliszkiem
białego i czerwonego wina oraz czaczy. Do tego dostaliśmy ser, który był
przeraźliwie słony, chleb i konfiturę z derenia. Była też kawa i herbata. Jako
bonus otrzymaliśmy zaproszenie na urodziny jednej z córek gospodyni.
Dziewczynka kończyła dzisiaj 11 lat.
Zmęczeni
nocnym lotem poszliśmy spać. Umówiliśmy się na popołudnie z Anią i Jurkiem na
spacer po mieście.
Pierwsze
godziny w kraju wina, w Kachetii, która jest kolebką tego trunku, upłynęły na
odpoczynku i aklimatyzacji. Pogoda sprzyjała, było słonecznie i upalnie.
Obudziliśmy
się po południu i pierwsze kroki skierowaliśmy do restauracji, ponieważ byliśmy
bardzo głodni. Zamówiliśmy chinkali, duże pierogi w kształcie sakiewki,
wypełnione mięsnym nadzieniem pływającym w rosole. Były pyszne, a może byliśmy
zbyt głodni i wydawały się wówczas najlepszym daniem świata? Zjedliśmy słuszną
porcję i poczuliśmy przypływ energii.
-
Teraz mogę z głodnym porozmawiać- powiedział Piotr pijąc małymi łyczkami zimne,
gruzińskie piwo.
- O
tak. To było to, czego potrzebowaliśmy. Chodźmy obejrzeć miasto-
zaproponowałam.
Popołudniowe
słońce mocno grzało kiedy szliśmy urokliwymi uliczkami miasta. Ciasno
posklejane domki, wąskie uliczki, drewniane balkony, upał, wszystko to nadawało
miastu swoistego, śródziemnomorskiego klimatu. Tylko morza nie było w pobliżu.
Zamiast tego, z placu na górze, rozpościerał się widok na dolinę Alazani,
której kres dawał dumny Kaukaz. Byliśmy
na wysokości ponad 700 m. n. p. m. i miasteczka w dolinie wyglądały jak
malutkie skupiska klocków rozrzucone na zielonym dywanie. Staliśmy i
podziwialiśmy krajobraz wyobrażając sobie, że tu mieszkamy i że jest on
udziałem naszej codzienności. W głębi serca zazdrościliśmy mieszkańcom
Sighnaghi tak pięknego położenia i tego, że mogą te cuda oglądać każdego dnia.
Jeszcze wtedy nie wiedzieliśmy, że my również staniemy się w niedalekiej
przyszłości częścią tego miasta, a turyści, których spotkamy będą zazdrościć
nam tego, czego my wtedy zazdrościliśmy tutejszym mieszkańcom.
Serdecznie
zapraszamy do Gruzji, do pięknej Kachetii, do klimatycznego Sighnaghi, do naszego Peter's Guest House, do kontaktu z nami:
celina.wasilewska63@gmail.com
nr tel. +995 599 22 19 63 - polski, rosyjski, angielski (Polish,
Russian, English)
Zapraszamy do polubienia nas na FB. Like us https://www.facebook.com/peterguesthouse
I na naszą stronę http://www.petersguesthouse.pl/
celina.wasilewska63@gmail.com
nr tel. +995 599 22 19 63 - polski, rosyjski, angielski (Polish,
Russian, English)
Zapraszamy do polubienia nas na FB. Like us https://www.facebook.com/peterguesthouse
I na naszą stronę http://www.petersguesthouse.pl/
Z zainteresowaniem przeczytałem i niecierpliwie czekam na cd.Ja do tej pory głównie podróżuję po Bałkanach samochodem i nigdy nie robię żadnych rezerwacji wcześniej.Zatrzymuję się tam gdzie mi się podoba iceny są na moją kieszeń.Czasami zostaję na kilka dni i jadę dalej bez określonego celu.pozdrawiam Janis.
OdpowiedzUsuńDziękuję za komentarz. Myślę, że to dobry pomysł podróżowanie bez rezerwacji. Czasem jednak warto dzień, czy dwa wcześniej zadzwonić i zapytać o miejsca. Bywa tak, że nie ma wolnych pokoi tam, gdzie chcemy się zatrzymać. My też podróżowaliśmy bez rezerwacji, ale często mieliśmy jakieś namiary na konkretne miejsce.
UsuńPozdrawiamy
Celina i Piotr