Dżamal zatrzymał się na krótki odpoczynek. Byliśmy blisko granicy.
Po kilkunastu minutach dotarliśmy do granicy. Kontrola paszportów, wiz i można jechać. W sumie to ciekawe doświadczenie kiedy przekracza się granicę państwa, którego nikt nie uznaje za państwo mimo, iż ma demokratycznie wybrane władze, flagę, armię i przedstawicielstwa w wielu krajach.
Powoli krajobraz zaczął się zmieniać. Wciąż otaczały nas góry jednak przybywało zieleni. Było coraz więcej lasów. Czyste powietrze, piękna przyroda i bardzo mało miejscowości to niewątpliwie atut dla podróżników lubiących obcować z dziką naturą. Było pięknie.
Pierwszym miastem, do którego wjechaliśmy było Szuszi( Sushi). Dżamal opowiedział nam historię jak podczas wojny z Azerbejdżanem Azerowie zgromadzili w znajdującej się tu świątyni broń wychodząc z założenia, że świątyni Ormiane nie będą atakować. Świątynia w Szuszi usytuowana jest na wzgórzu, z którego łatwo można było ostrzeliwać położony w dole Stepanakert- obecną stolicę Górskiego Karabachu. Ormianie wpadli na pomysł, jak odzyskać świątynię. Załadowali do samolotu worki z mąką i przelatując nad nią wysypali mąkę na monastyr. Azerowie myśleli, że są atakowani jakąś substancją chemiczną i uciekli, zostawiając broń. Tak oto podstępem zdobyto monastyr bez jego uszkodzenia.
Monastyr Sushi |
Z Szuszi pojechaliśmy do Stepanakert. Dżamal miał tu znajomego, u którego zatrzymaliśmy się na noc. Josip jest starszym i bardzo sympatycznym panem. Po krótkim odpoczynku zawiózł nas do centrum miasta na zakupy. Był już wieczór, a miasto tętniło życiem. Stepanakert ma ok. 60 tys. mieszkańców. Jest miastem bardzo czystym i uporządkowanym. Wygląda jak zadbane europejskie miasteczko.
Stepanakert wieczorem |
Stepanakert wieczorem |
Zrobiliśmy zakupy i wróciliśmy do Josipa, który zaprosił nas na kolację. Opowiedział nam o swojej rodzinie, życiu i pasji, którą jest ekologia. Częstował własnej roboty winem i nalewkami oraz przetworami, które sam przygotowuje z warzyw z własnego ogrodu. Taki pozytywnie zakręcony Józek z Karabachu. Kolacja przeciągnęła się do piątej rano. Na koniec Josip dał nam w prezencie butelkę 10- letniego koniaku.
Piotr z Josipem |
Na sen pozostało nam około trzech godzin, bo rano mieliśmy jechać do klasztoru Gandzasar.
O godzinie ósmej rano obudził nas Dżamal. Po szybkim śniadaniu i pożegnaniu z Josipem wyruszyliśmy do Gandzasar. Po drodze zatrzymaliśmy się na chwilę na przedmieściach Stepanakert przy pomniku, który mieszkańcy nazywają "babcia i dziadek". Jest on dla nich symbolem rodziny i szacunku dla starszych.
"Babcia i dziadek" |
Jechaliśmy totalnym odludziem. Mogliśmy delektować się widokami dzikich gór.
Po przejechaniu około 60 km dotarliśmy do wioski Vank. Senna, mała miejscowość, przy której na wzgórzu znajduje się klasztor Gandzasar. W miejscowości tej ogrodzenia oklejone są tablicami rejestracyjnymi z samochodów Azerów, którzy uciekli do Azerbejdżanu pozostawiając swój dobytek.
Po krótkim postoju we wsi pojechaliśmy do klasztoru. Po drodze Dżamal opowiedział nam, że budowę drogi do świątyni sfinansował miejscowy oligarcha. Potem ogłosił, że wszystkie pary, które zdecydują się wziąć ślub w określonym przez niego terminie otrzymają po 3 tysiące dolarów, 3 krowy i inne dobra. Okazało się, że tego dnia ślub brało jednocześnie kilkadziesiąt par. Potem nowożeńcy usłyszeli od niego, że każda para, która w ciągu roku doczeka się potomstwa otrzyma dodatkowo 10 tysięcy dolarów. Podobno przez pierwsze miesiące od ogłoszenia tej informacji odczuwalne było lekkie trzęsienie ziemi, szczególnie po zmroku.
Klasztor Gandzasar |
Pocisk w murze klasztoru |
Konie mechaniczne i nie tylko |
Widok z dziedzińca klasztoru |
Cmentarz w pobliżu klasztoru Gandzasar |
Klasztor Gandzasar |
I tak nadszedł koniec naszego krótkiego pobytu w zadbanym, czysty i pięknym Górskim Karabachu. Wracając do Erywania obiecaliśmy sobie, że jeszcze tu wrócimy i przeznaczymy więcej czasu na poznanie tego kraju.
Zmęczeni wieczorem dotarliśmy do stolicy Armenii i po pożegnaniu się z Dżamalem poszliśmy do mieszkania Leny.
Cdn.