niedziela, 25 grudnia 2022

Największy dar w życiu to marzenia

 

    Lubię posiedzieć w ciepły letni dzień gdzieś na odludziu. Lubię zapach spalonej słońcem trawy i dzikiego tymianku. Lubię nigdzie się nie śpieszyć.

    Pamiętam, jak będąc małym dzieckiem chodziłam na górę nazywaną w naszej wsi Szubienicą. Nic tam nie było interesującego. Zwykła górka, niczym nie wyróżniająca się od innych, poza stromym zboczem. Dlaczego nazywano ją Szubienicą nie udało mi się nigdy dowiedzieć. Może ktoś się tam powiesił dawno temu lub kogoś powiesili, a może ktoś opowiedział jakąś historię związaną z tym miejscem i nazwa została.

    W każdym razie często chodziłam na tę górę, bo stamtąd widać było pociągi, które jechały z naszej wsi do Białegostoku, Warszawy, a może nawet dalej. Siedziałam i patrzyłam na sunące po torach maszyny i zazdrościłam ludziom, którzy jechali gdzieś w daleki świat. Wyobrażałam sobie, że kiedyś ja też pojadę. Zobaczę świat, inne miasta, ludzi. Najpierw pojadę do Warszawy. To wtedy było moje marzenie. Warszawa wydawała się być tak odległym miastem, że wręcz nieosiągalnym dla przeciętnego, małego dziecka w tamtych czasach. I siedząc tam, na tej górze, wyobrażałam sobie, gdzie jeszcze pojadę. I że kiedyś, jak dorosnę, będę zwiedzać nie tylko Polskę, ale cały świat.

    Moje marzenia podsyciła wizyta mamy koleżanki, która wyjechała do Nowej Zelandii. Gdzie ta Nowa Zelandia była na ziemi? Koleżanka mamy odwiedziła nas pewnego dnia i zrobiła mi zdjęcie polaroidem. Patrzyłam, jak zaczarowana. Jeden pstryk i po chwili miałam zdjęcie na tle naszego domu. I chociaż nie pamiętam twarzy mamy koleżanki, to pamiętam tę wizytę i polaroid. Wtedy do marzenia o podróżach doszło jeszcze jedno pragnienie. Chciałam kiedyś mieć aparat fotograficzny, bo w robieniu zdjęć działa się magia, której nie umiałam pojąć. I te opowieści naszego gościa o tym, jak jadąc samochodem dostali całą kiść bananów, kiedy ja nigdy nie widziałam banana i nie znałam jego smaku. Siedziałam zauroczona gościem i tym, co mówiła i marzyłam, że kiedyś też tak chcę. Wyjechać, zobaczyć, poznać i poczuć.

    To wówczas wydawało się tak bardzo nierealne. Tkwiliśmy w systemie, który nie rozdawał paszportów wszystkim chętnym, wyjazdy do krajów socjalistycznych były dla wybrańców, a tak zwany zachód Europy dla zdeterminowanych. Przekroczenie granicy było dużym wyzwaniem. I ta niemoc intensyfikowała marzenia, powodowała, że sięgałam po książki o podróżach, o dalekich krajach. Jak w domu pojawił się telewizor, to najbardziej ciekawym programem dla mnie był „Pieprz i wanilia”, w którym Elżbieta Dzikowska i Tony Halik opowiadali o swoich podróżach, przeżyciach, pokazywali świat, o którym istnieniu niewielu wiedziało. Oglądałam też „Z kamerą wśród zwierząt”, gdzie Antoni i Hanna Gucwińscy tak bardzo ciekawie opowiadali o zwierzętach, których nigdy nie widziałam. I jeszcze jeden program namiętnie oglądałam, a mianowicie „Zwierzyniec” i uwielbiałam słuchać jego głównego bohatera Michała Sumińskiego, który z taką pasją opowiadał o zwierzętach, że świat w tym czasie nie istniał wokół mnie.

    W takim klimacie kształtowały się moje marzenia o podróżach i fotografii. Ale życie pisze swoje scenariusze i nie zawsze uwzględnia nasze marzenia. Do Warszawy pojechałam ze szkolną wycieczką kilka lat później. Miasto zrobiło na mnie duże wrażenie, ale zgadnijcie, co najbardziej pamiętam z tej wycieczki.

    Lotnisko!

    Byliśmy na zamku, w ZOO i w Łazienkach, a na koniec pojechaliśmy na lotnisko. Jeszcze wtedy był taras widokowy, z którego można było pomachać odlatującym pasażerom. Stałam na tym tarasie i moje marzenia przybrały na sile. Bo pojechać pociągiem było fajnie, ale co to by było, jakby polecieć samolotem? Zobaczyć ziemię z góry. Poczuć się, jak ptak. I tak oto w miejsce marzenia o wyjeździe do Warszawy, które się spełniło, weszło marzenie o locie samolotem. Koleżanki i koledzy oglądali samoloty, a ja wyobrażałam sobie, że siedzę w samolocie, który właśnie wzbijał się do góry.

    Wiele lat upłynęło, w ciągu których zmienił się system, wychowałam córkę, owdowiałam, spotkałam Piotra i to był moment, w którym poczułam, że nadszedł czas na moje ukryte głęboko i prawie zapomniane marzenia. Co prawda aparat fotograficzny kupiłam sobie dużo wcześniej, analogowy, na kliszę i robiłam zdjęcia kierując się instynktem. Potem był pierwszy aparat cyfrowy i tak fotografowanie trwa do dzisiaj. Robię to dla siebie, dla zatrzymania chwili, którą warto zatrzymać.

    Zostało tylko ruszyć w podróż. Miałam nawet swoje życiowe motto, aby żyć tak, żeby na starość nie zastanawiać się jak by było, gdybym podjęła ryzyko. Ja to ryzyko podejmowałam. Nie zawsze było prosto, ale zawsze była satysfakcja, bo jak się udało, to była radość, a jak nie wyszło, to cieszyłam się z tego, że się odważyłam spróbować. Tak mi zostało do dzisiaj.

    I przyszedł moment, kiedy po raz pierwszy wyjechałam, a raczej wyleciałam za granicę, do Turcji. Razem z Piotrem. Na początek był to wyjazd z biurem podróży, zachowawczo i bezpiecznie. Co wtedy czułam? Byłam szczęśliwa, spełniały się moje marzenia i to wszystkie od razu. Leciałam samolotem za granicę. Pamiętam te emocje. Weszliśmy do samolotu, usiadłam przy oknie, bo zawsze, niezależnie od środka komunikacji, siadałam przy oknie. Lubiłam patrzeć na zmieniający się krajobraz. Kiedy samolot ruszył na pas startowy miałam cały pakiet uczuć. Czułam jednocześnie strach, radość, ciekawość i ekscytację. Jak samolot oderwał się od ziemi poczułam się jak ryba w puszce. Zdałam sobie sprawę, że nie ma odwrotu. Nie mogę zatrzymać samolotu i wysiąść nawet, gdybym bardzo chciała. Dopiero, gdy osiągnęliśmy wysokość lotu poczułam spokój i niemal do lądowania nie oderwałam nosa od okna. Patrzyłam na ziemię z góry, widziałam chmury od strony nieba i delektowałam się każdą chwilą lotu. Żaden późniejszy lot nie wywołał już takich emocji.

    Po wylądowaniu w Antalyi pojechaliśmy autokarem do hotelu. Wszystko było nowe i ciekawe, ale było jedno „ale”. Atrakcje przygotowane w hotelu nie zaspokajały moich marzeń o podróżach. Dopiero kiedy wypożyczyliśmy samochód i sami pojechaliśmy po okolicy poczułam tę iskrę. To było coś, co dawało niezwykłą przyjemność. I ten jeden dzień pamiętam dokładnie z całego pobytu. Reszta się zlała w jedną masę. Już wtedy wiedziałam, że zorganizowany wyjazd nie jest dla mnie. Piotr zgodził się ze mną.

    Do Turcji wróciliśmy po kilku latach z plecakami na cały miesiąc. W taki sposób zwiedziliśmy również całą Europę, Maroko, a potem Gruzję i Armenię. Resztę już znacie, a kto nie zna, to może poznać tu.

    Na realizację marzeń czasem trzeba poczekać, ale zawsze warto je realizować, bo jeżeli nie spróbujemy, to będziemy się zastanawiać, jak by to były, gdybyśmy zaryzykowali i nigdy nie poznamy odpowiedzi na to pytanie. Warto żyć na cały etat, bo żadnej chwili nie da się powtórzyć. I warto mieć marzenia, bo to one napędzają nas do działania, dają nam siłę do życia i są nasze, wyjątkowe.


     "Sam fakt, że masz jakieś marzenia lub pragnienia oznacza, że masz też odpowiednie zdolności do ich zrealizowania"- Robin Sharma, Mnich, który sprzedał swoje ferrari

 

Zapraszamy do kontaktu. Będzie nam bardzo miło porozmawiać z Wami. 

celina.wasilewska63@gmail.com 


nr tel.   +995 599 22 19 63  - polski, rosyjski, angielski (Polish, 
Russian, English)  można na Whatsapp



Zapraszamy do polubienia nas na Facebooku  https://www.facebook.com/peterguesthouse
oraz na naszą grupę na FB  Gruzja i my
 


niedziela, 18 grudnia 2022

Powód naszej emigracji i dlaczego Gruzja cz. II

 

    Zaczęliśmy intensywnie szukać wyjścia z tej patowej sytuacji. Ponieważ dużo podróżowaliśmy, zaczęliśmy się przyglądać odwiedzanym przez nas krajom i zastanawiać się, jakby to było, gdybyśmy zamieszkali w którymś z nich. Jakie są możliwości zakupu nieruchomości, zarabiania na życie, legalnego pobytu itd. Wykluczyliśmy zachód Europy, bo była bariera językowa, zdawaliśmy sobie sprawę, że realna była praca na przysłowiowym zmywaku, a i to pod znakiem zapytania ze względu na wiek. Cóż mogliśmy wymyślić? Skierowaliśmy nasze oczy na kraje położone w przeciwnym kierunku do zachodu Europy. Braliśmy pod uwagę Maroko, Turcję, ale kiedy postawiliśmy nasze stopy na gruzińskiej ziemi, poczuliśmy ten rytm.

    Ostrożnie, jakbyśmy się bali coś zepsuć, zaczęliśmy badać sytuację pod kątem ewentualnej emigracji do Gruzji. Wówczas byliśmy w Gruzji turystycznie, z plecakami, bez planu podróży, ale z powoli klarującym się planem na życie. To był rok 2013, powtórzyliśmy naszą podróż turystyczną w 2014 roku i wtedy już wiedzieliśmy, czego chcemy.

    Gruzja, to był kraj, który pod każdym względem spełniał nasze niewielkie oczekiwania. Mogliśmy kupić dom za całkiem niewielkie pieniądze, mogliśmy tu zarejestrować działalność gospodarczą, mogliśmy porozumieć się w języku rosyjskim, który dobrze znaliśmy i przede wszystkim od początku poczuliśmy się w Gruzji tak, jakbyśmy się cofnęli do dzieciństwa. Proste życie w rytmie pór roku, piękne widoki, wiejskie jedzenie, krowy pasące się wolno, stragany przy drogach z warzywami i mięsem, sklepiki ze wszystkim od chleba do gwoździa, to były nasze klimaty. W końcu mogliśmy zacząć realizować nasze marzenie. Byliśmy otwarci na ludzi i świat. Chcieliśmy mieć pracę, która będzie nas cieszyć, sprawiać nam przyjemność. Jak mówił Konfucjusz: “Wybierz pracę, którą kochasz, a nie przepracujesz ani jednego dnia więcej w Twoim życiu”. I nie chodziło nam o błogie lenistwo, tylko o czerpanie radości z pracy.

    Czy mieliśmy obawy? Jasne, że tak, przecież nie byliśmy młodzi, nie wiedzieliśmy czy wystarczy nam funduszy i determinacji. Czy zdołamy zarobić na życie, czy nasz plan ma szansę na powodzenie? No i zupełna zmiana środowiska, sami w obcym kraju, bez rodziny, przyjaciół, tylko my, dwoje dziadków, którzy wymyślili sobie, że czas na zmianę. Nasi znajomi kręcili z niedowierzaniem głowami, rodzina kreśliła znaczące kółka na czołach, a my twierdziliśmy, że jak nie teraz, to nigdy, że jak się powiedziało „a” to trzeba lecieć dalej z tym alfabetem, a tak naprawdę sami nie byliśmy pewni, czy to wszystko się uda.

    Zaraz na początku realizacji naszego szalonego pomysłu pojawił się problem. Otóż w czasie, kiedy zdecydowaliśmy się na zakup domu w Sighnaghi i rozpoczęliśmy przygotowania do jego remontu, wszedł przepis o tym, że obywatel Unii Europejskiej może bez wizy przebywać w Gruzji 90 dni w ciągu 180. To była poważna przeszkoda, ale nie takie pokonywaliśmy, więc wystąpiliśmy o wizy. Nakreśliliśmy sytuację, dołączyliśmy dokumenty o posiadaniu domu, działalności gospodarczej i zabezpieczenia finansowego, bo wtedy jeszcze nie zdążyliśmy wydać wszystkiego na remont i dostaliśmy wizę... na kolejne trzy miesiące… w dniu, kiedy przywrócono przepis o legalnym pobycie obywateli Unii Europejskiej przez 360 dni w roku. To była jakaś historia nie z tego świata. Już martwiliśmy się, że nasz plan remontu domu i przygotowania pokoi gościnnych będzie trudny do realizacji i nagle, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki wszystko wróciło na odpowiednie tory, a my mogliśmy się ze spokojem zająć realizacją naszego marzenia.

    Bo wymyśliliśmy sobie, że kupimy dom w Gruzji, przygotujemy pokoje gościnne i w końcu będziemy mogli żyć po swojemu, poznawać ludzi, nie śpieszyć się, nie spinać się, wstawać rano z uśmiechem na twarzy i radośnie zaczynać każdy dzień.

    Wybraliśmy Sighnaghi, małe miasteczko daleko na wschodzie Gruzji, bo miało wiejski klimat, włoski wygląd i było chętnie odwiedzane przez turystów.

    Po licznych perypetiach związanych z remontem zrealizowaliśmy nasz plan. Powoli zaczęli przyjeżdżać do nas goście, każdego roku więcej i więcej, aż po trzech sezonach mieliśmy więcej chętnych niż miejsc. Tę sytuację rozwiązaliśmy w ten sposób, że weszliśmy we współpracę z naszymi sąsiadami, którzy również oferowali pokoje gościnne o zbliżonym lub takim samym standardzie jak nasze.

    I tak jesteśmy w Gruzji, w Sighnaghi, po pokonaniu wielu przeszkód, ale ze spokojnym sercem, bez stresu i nerwów, bez pośpiechu i mijania się w drzwiach i chociaż w sezonie mamy dużo pracy i mało czasu dla siebie, to wiemy, że od listopada do marca będziemy mieli tego czasu w nadmiarze. Muszę tu też wspomnieć, że Gruzja nie jest krajem na zarabianie kokosów i dorabianie się. Jest to natomiast kraj dla ludzi takich, jak my, którzy od życia nie oczekują fajerwerków, ale możliwości spełniania się, dzielenia się z innymi radością dnia codziennego, spokojnego życia we własnym tempie.

    W życiu człowieka bywają takie momenty, że wydaje się, że już nic się nie zmieni, że jest za stary na zmiany, boi się przewracać swoje uporządkowane, chociaż trudne życie do góry nogami, ma zobowiązania i nie umie wyobrazić sobie, że można postawić wszystko na ostrzu noża i zacząć od nowa w każdym wieku. Nasz przykład pokazuje, że można. Kto z Was nie zastanawiał się nad tym, co by było, gdyby…, a kto zaryzykował i sprawdził?

    Zawsze jest ryzyko, ale nie ma sytuacji bez wyjścia, bo z każdej są przynajmniej dwa. Które wybierzecie zależy tylko od Was. Wasze życie, Wasze decyzje.



    „Czasami trzeba podjąć ryzyko. Musisz opuścić swoją strefę komfortu. Musisz robić rzeczy, które są nieodpowiedzialne albo zwyczajnie głupie. Czy może ci się wtedy przydarzyć coś przykrego? Oczywiście. Ale jak można powiedzieć, że się żyło, jeśli nigdy w żadnej sprawie nie podjęło się ryzyka?”- Kristin Harmel, Moje rzymskie wakacje 

 

Zapraszamy do kontaktu. Będzie nam bardzo miło porozmawiać z Wami. 

celina.wasilewska63@gmail.com 


nr tel.   +995 599 22 19 63  - polski, rosyjski, angielski (Polish, 
Russian, English)  można na Whatsapp



Zapraszamy do polubienia nas na Facebooku  https://www.facebook.com/peterguesthouse
oraz na naszą grupę na FB  Gruzja i my

sobota, 17 grudnia 2022

Powód naszej emigracji i dlaczego Gruzja cz.I

 

    Kto jest z nami trochę dłużej, ten już się domyślił lub wie skąd pomysł wyjazdu do Gruzji na stałe. Kto jeszcze nas nie zna, pewnie jest ciekawy, dlaczego dwoje ludzi po pięćdziesiątce decyduje się na zwolnienie się z etatów i zmianę stylu życia 4 tysiące kilometrów od Polski w kraju, który wydaje się być dobrym miejscem wyłącznie na spędzenie urlopu.

    Aby wytłumaczyć Wam naszą decyzję musimy cofnąć się 10 lub więcej lat wstecz. Razem z mężem pracowaliśmy wtedy na poczcie w Olsztynie. Nie będę zagłębiać się w szczegóły, napiszę to, co o naszej pracy mówi zawsze Piotr:

    - Ja lizałem znaczki, a Celina je przyklejała.

    To oczywiście żart, wcale nie było nam do śmiechu, kiedy mijaliśmy się w drzwiach domu, bo ja szłam do pracy, a Piotr z niej wracał. Pracowaliśmy na zmiany, dzień, noc i dwa dni wolne. Zmiana trwała 12 godzin. Może nawet nie byłoby tak źle, gdyby nie fakt, że zamiast równych zmian zaczęły się przedziwne zmiany. Często zdarzało się, że trzeba było pracować cały dzień, 12 godzin i potem dwie noce z rzędu. Możecie sobie wyobrazić, jak się człowiek czuł po dwóch nocach w pracy. Nigdy nie odeśpi się nieprzespanej nocy. Czas nam mijał w domu w zasadzie w większości na spaniu. Pracowaliśmy w ruchu ciągłym, czyli niedziele i święta również. Jedynym czasem wytchnienia był urlop, który wykorzystywaliśmy w całości i w tym samym terminie. Niestety ze wspólnym terminem na urlop też powoli robił się problem. Byliśmy zmęczeni tą sytuacją, bo nie mogliśmy nawet wygospodarować jednego wspólnego weekendu, aby spotkać się z rodziną czy znajomymi.

    Zarabialiśmy wprawdzie przyzwoicie, jak na warunki naszego regionu, ale co z tego, jeżeli nie mogliśmy się cieszyć z wydawania zarobionych pieniędzy na to, co lubimy. My już nie mieliśmy parcia na dorabianie się, nam wystarczyło to, co mamy. I wciąż tak jest. Mówi się, że pieniądze są ważne i zgadzamy się z tym, są ważne, ale oprócz zabezpieczenia podstawowych potrzeb, cieszą tylko wtedy, kiedy możesz je wydać na spełnianie marzeń i pasji.

    I jakoś może wytrzymalibyśmy do emerytury, gdyby nie fakt, że praca stawała się z dnia na dzień coraz bardziej stresująca, współpracownicy byli coraz bardziej spięci, przełożeni między sobą mieli problem w ujednoliceniu poleceń, a odpowiedzialnością żonglowano według potrzeb, uwzględniając przy tym pół zatrudnionej rodziny. Z pewnością znacie to uczucie, kiedy dochodzicie do ściany i nie możecie nic zrobić. Albo kiedy wracacie z pracy do domu i dzwoni telefon, znowu coś się wydarzyło, znowu trzeba podjąć decyzję, trzeba znaleźć odpowiedzialnego, znowu nie można odpocząć, zapomnieć. Przecież to jest Wasz czas wolny, prywatny, dla rodziny, dla Was, dla bliskich.

    Byliśmy bardzo zmęczeni psychicznie, wypaleni, pozbawieni życia prywatnego, a nawet jeżeli się ono czasem klarowało, to zawsze było spięcie na dźwięk telefonu.

    Jak długo można tak żyć? Jak długo można walczyć ze stresem? Jak długo rodzina ma funkcjonować podporządkowując się Waszemu nastrojowi?

    Szukaliśmy możliwości zmiany. Jakiejkolwiek zmiany. Były chwile, kiedy zazdrościłam sprzątaczce, bo chyba tylko ona mogła nie myśleć o pracy poza pracą.

    Co mogą zmienić ludzie, którzy rozpoczęli szóstą dekadę życia? Wydawało się nam, że jakoś dociągniemy do emerytury, bo to tylko kilka lat, przynajmniej dla mnie, bo Piotr musiałby czekać dłużej, ponieważ jesteśmy w tym samym wieku. I nawet pogodziliśmy się z tym, że zaciśniemy zęby i przemęczymy się. Nie my pierwsi, nie ostatni. Dzieci mieliśmy odchowane, zabezpieczone, kredytów nie mieliśmy, potrzebna była tylko cierpliwość, bo zmiana pracy była mało prawdopodobna na ówczesnym rynku pracy w Olsztynie i okolicach. Nasz wiek również nie predysponował nas do łatwej zmiany pracy. Byliśmy bezsilni, bezradni i prawie pogodzeni z losem.

    I nagle weszła w życie ustawa przedłużająca wiek emerytalny. I to był chyba ten moment, kiedy powiedzieliśmy STOP. Nie dalibyśmy rady dłużej, o kilka lat dłużej. To było ponad nasze siły. 

Ciąg dalszy nastąpi...

    „Chociaż nikt nie może cofnąć się w czasie i stworzyć zupełnie nowego początku, to każdy może zacząć od teraz i stworzyć zupełnie nowe zakończenie.” Carl Bard

 

Zapraszamy do kontaktu. Będzie nam bardzo miło porozmawiać z Wami. 

celina.wasilewska63@gmail.com 


nr tel.   +995 599 22 19 63  - polski, rosyjski, angielski (Polish, 
Russian, English)  można na Whatsapp



Zapraszamy do polubienia nas na Facebooku  https://www.facebook.com/peterguesthouse
oraz na naszą grupę na FB  Gruzja i my
 
 


środa, 14 grudnia 2022

Oswajanie prosiaczka i zapasy na zimę

 

    Kiedy stopiły się śniegi i słońce zaczynało wędrówkę po niebie coraz wyżej moi dziadkowie kupowali prosiaka. W tym celu jechali na bazar i tam wybierali najbardziej odpowiedniego według nich. Tuż przy domu był mały chlewik, do którego trafiał prosiaczek po męczącej podróży w worku.

    Nie byłabym sobą, abym nie zaczęła od pierwszego dnia odwiedzać to różowe maleństwo. Zawsze na początku było to cudne zwierzę, takie do kochania, malutkie i śmieszne, a potem wyrastała z niego duża świnka, czasami o bardzo konkretnych gabarytach. Do takiej podchodziłam z dużą rezerwą.

    Jednego roku przyszedł mi do głowy pewien pomysł. W chlewiku stały drewniane grabie do siana. Tymi grabiami każdego dnia drapałam prosiaczka. Skubany tak się przyzwyczaił, że każde otwarcie drzwi do chlewika skutkowało tym, że prosiak kładł się na grzbiet i czekał na drapanko. Potem i babcia i mama drapały ponad stukilogramową świnię przy okazji każdego karmienia. Wyobraźcie sobie jednak ten moment, kiedy pewnego jesiennego dnia trzeba było pożegnać się ze świnką. Od początku było wiadomo w jakim celu została kupiona, ale akurat ta jedna jakoś tak bardzo bliska sercu się zrobiła, szczególnie damskiej części rodziny. Kiedy już było po wszystkim, to przez kilka dni wspominaliśmy świnkę i często wspominamy do dziś. Potem już nigdy dziadek nie pozwolił mi na oswajanie świnek.

    Mięso z takiej świnki było dzielone na poszczególne części. Robił to dziadek i tata. Ponieważ jesienne dni należały do zimnych, więc nie było problemu z brakiem lodówki czy zamrażarki. Część mięsa przeznaczana była na wędzenie. Tym zajmował się dziadek. Odpowiednio zapeklowane wcześniej kawałki mięsa zawieszał na kiju w samodzielnie skonstruowanej wędzarni i rozpalał ogień. Dla mnie i brata to była frajda, bo mieliśmy ognisko przez cały dzień. Dziadek oczywiście pilnował ognia, a bardziej dymu, bo wędzenie, to głównie dym, ale nie ma dymu bez ognia, więc biegaliśmy z bratem wkoło wędzarni i wykorzystywaliśmy krótkie nieobecności dziadka, aby rozniecić większy ogień. Nie raz oberwało się nam za dorzucenie zbyt dużej ilości drewna, ale wędzonki i tak wychodziły zawsze pyszne. Po uwędzeniu mięso wieszano w komórce i przez zimę sukcesywnie było zjadane. W komórce leżała też posolona obficie słonina. A że zimy były mroźne, więc te wszystkie zapasy spokojnie wytrzymywały do wiosny.

    Późną jesienią kisiło się kapustę. Oj, to dopiero było roboty. Trzeba było kapustę poszatkować. Nikt wtedy nawet nie słyszał o elektrycznych narzędziach do takiej czynności. Nikt nawet nie słyszał o zwykłej szatkownicy do kapusty. Zwyczajnie w świecie kroiło się każdą główkę kapusty nożem. Bałagan w kujni był nie z tej ziemi, wszędzie leżała kapusta, albo cała, albo pokrojona. Każdą porcję poszatkowanej kapusty należało posolić, dodać startą marchewkę i ugniatać rękoma do momentu, aż obficie puści sok. Wtedy można było przekładać porcję kapusty do beczki, w której należało ją jeszcze dobrze ubić, aby całość pokryła się sokiem i można było szatkować następną porcję. Trwało to cały dzień zanim beczka zapełniła się prawie po brzegi. Od tego momentu zima nie byłą straszna. We wsi mówiło się, że jak w domu jest mięso i beczka kapusty, to zimę się przetrwa bez problemu.

    W naszej piwnicy były ziemniaki i beczka kiszonej kapusty, w komórce mięso, na strychu jabłka w sianie, a w domu zapas mąki z młyna i dżemy, które babcia lub mama zdążyły zrobić latem.

    Takie przygotowania do zimy pamiętam z dzieciństwa. Każdego roku coś się zmieniało, przybywało urządzeń ułatwiających pracę, pojawiła się lodówka, szatkownica, maszynka do mielenia mięsa, ale klimat samych przygotowań nie zmieniał się przez lata. Każda czynność miała swój czas, nikt nie wędził mięsa wiosną, nikt nie kupował prosiaków latem, na wszystko była odpowiednia pora. Wieś żyła zgodnie z rytmem natury.

    Dzisiaj wszystko jest dostępne przez cały rok. Większość produktów kupuje się w sklepie, często bezrefleksyjnie. Przyzwyczailiśmy się, że kiszona kapusta może być dodatkiem do obiadu w lipcu czy sierpniu. Natomiast w czasach mojego dzieciństwa kiszoną kapustę jadło się zimą i wczesną wiosną. Nie dlatego, że nie można było ukisić jej tyle, żeby wystarczyło do lata, ale dlatego, że wiosną i latem pojawiały się nowalijki, których nie było przez całą zimę. Kiszona kapusta, która dostarczała witamin zimą, na wiosnę już nie smakowała, bo można było zjeść rzodkiewkę, sałatę, szczypiorek, potem ogórka czy pomidora. Rytm natury był tym, co decydowało o jadłospisie.

    Kiedy przyjechaliśmy na stałe do Gruzji musiałam na nowo przypomnieć sobie, jak to jest, kiedy ma się warzywa i inne produkty sezonowo. Pomijając duże miasta, na wsiach i prowincjonalnych miasteczkach wciąż jeszcze zauważalny jest rytm natury w ofertach na bazarach. Jednego roku latem zatęskniłam za smakiem śledzia w oleju. Myślicie, że znalazłam w sklepie? Nic z tego, nie było, bo śledzie są tylko późną jesienią i zimą. A tak bardzo chciałam zjeść świeżego śledzia z cebulką i w oleju. Niektóre warzywa też pojawiają się sezonowo. Małe, zielone kabaczki można wciąż kupić późną wiosną, potem znikają. Mała, soczysta rzodkiewka też jest tylko wiosną i latem, a potem pojawia się długa, czerwona i gruba rzodkiewka. Powoli i tu się zmienia dostępność towarów, ale jeszcze można zauważyć ten rytm zgodny z naturą. Nasze małe miasteczko ma jeszcze wiele podobieństw do mojej wsi z dzieciństwa.

    „Spokojne przechodzenie jesieni w zimę wcale nie jest przykrym okresem. Zabezpiecza się wtedy różne rzeczy, gromadzi się i chowa jak największą ilość zapasów. Przyjemnie jest zebrać wszystko, co się ma, tuż przy sobie, możliwie najbliżej, zmagazynować swoje ciepło i myśli i skryć się w głębokiej dziurze, w samiuśkim środku, tam gdzie bezpiecznie, gdzie można bronić tego, co ważne i cenne, i swoje własne. A potem niech sobie sztormy, ziąb i ciemności przychodzą, kiedy chcą. Niech się tłuką o ściany szukając po omacku wejścia, i tak go nie znajdą, bo wszystko jest zamknięte, a w środku siedzi ten, kto był przezorny, siedzi i śmieje się, zadowolony z ciepła i samotności.” – Tove Jansson

 

Zapraszamy do kontaktu. Będzie nam bardzo miło porozmawiać z Wami. 

celina.wasilewska63@gmail.com 


nr tel.   +995 599 22 19 63  - polski, rosyjski, angielski (Polish, 
Russian, English)  można na Whatsapp



Zapraszamy do polubienia nas na Facebooku  https://www.facebook.com/peterguesthouse
oraz na naszą grupę na FB  Gruzja i my

poniedziałek, 12 grudnia 2022

Ciapek- mój kudłaty towarzysz z dzieciństwa

 

    Miał na imię Ciapek. Towarzyszył mi od zawsze, czyli nie pamiętam, jak do nas trafił, pamiętam tylko, że był z nami kilkanaście lat. Piesek, najwierniejszy towarzysz, najcierpliwszy przyjaciel, najlepszy strażnik obejścia.

    Ciapek był najbardziej rasowym psem świata. Miał w sobie łagodność labradora, wierność owczarka, odwagę buldożka francuskiego i energię bulteriera. Głowę miał teriera, łapki jamnika, a ogon border collie. Pies wszystkich ras. Ciapek był ze mną bez przerwy. A nie, z przerwami na amory, bo to były czasy, kiedy nikt nie zaprzątał sobie głowy sterylizacją psów czy kotów. I tak, jak jakaś panienka we wsi rozsiewała feromony, to wszystkie psy z bliska i z daleka zbiegały się do niej i każdy chciał przekazać swoje geny na następne pokolenia, bo każdy pies uważał się za tego najlepszego, najbardziej zasługującego na uwagę suczki. A kłóciły się między sobą burki, aż w całej wsi było słychać. Babcia mówiła wtedy, że nasz Ciapek pobiegł na wesele. Z takiego wesela wracał zawsze mocno poturbowany. Kilka dni odpoczywał, jadł za dwóch, bo po amorach boki miał zapadnięte. Ale żadnej damie nie przepuścił, jego obecność była obowiązkowa na każdym psim weselu.

    Życie dziecka w towarzystwie kudłatego czworonoga bywa bardzo emocjonujące. Traktowałam Ciapka, jak obowiązkowy element rodziny. Odprowadzał mnie do szkoły i czekał na mnie, aż skończą się lekcje, aby wrócić ze mną do domu. Towarzyszył mi w zabawach, spacerach, był zawsze obok mnie. Czasami mnie męczyła jego obecność, ale Ciapek był niestrudzony i nawet jeżeli mu w jakiś sposób uciekłam, to zawsze umiał mnie znaleźć.

    Ciapek miał swoją budę, solidną, ocieploną, przy której leżał łańcuch i tylko leżał, bo Ciapek na łańcuchu był kilka razy w swoim życiu, a mianowicie wtedy, kiedy dziadek próbował go powstrzymać przed udziałem w psim weselu. Dziadek tłumaczył, że to dla jego dobra, bo Ciapek był coraz starszy, a na psim weselu bywało różnie, walki, bitwy i rywalizacja o panienkę. W budzie Ciapek sypiał zimą i w deszczowe, chłodne dni. Czasami spał w domu, ale on był przyzwyczajony do życia na podwórku.

    Kiedyś, w bardzo upalną letnią noc Ciapek spał na ulicy. Ulica była brukowana, pies robił sobie w bardziej piaszczystych miejscach chłodne dołki i tam układał się do snu. Ulicą tą przejeżdżał przeważnie jeden samochód dziennie i to z tak zawrotną prędkością, że Ciapek bez szczególnego pośpiechu mógł zawsze zejść z drogi. W tę jedną noc Ciapek musiał spać bardzo twardo, bo usłyszeliśmy w środku nocy jego przeraźliwy skowyt. Dziadek wybiegł na ulicę tak, jak spał i okazało się, że tym razem samochód przejechał po tyle naszego Ciapka. Dziadek przeniósł psa pod krzak jaśminu obok domu. Byliśmy przekonani, że pies nie przeżyje. Weterynarz we wsi zajmował się tylko gospodarskimi zwierzętami, czyli krowami, konikami, owcami. Nie było rentgena ami nic, co mogłoby pomóc zdiagnozować obrażenia. Mama robiła więc Ciapkowi zimne okłady na tylną część ciała i podstawiała miski z wodą i jedzeniem. Po kilku dniach Ciapek wstał o własnych siłach i trzymając w górze jedną z tylnych łap przeszedł kilka kroków. Z tej całej sytuacji wyszedł bez większych szkód, tylko jedna z tylnych łapek była jakby krótsza. Pewnie złamanie zrosło się po swojemu, ale najważniejsze było, że pies odzyskał siły i humor.

    Za czasów mojego dzieciństwa nikt nie niańczył psów i kotów. W naszej wsi pies był do pilnowania domu, a kot do łapania myszy. Nikt też ich nie krzywdził, a przynajmniej ja nie pamiętam, aby ktokolwiek znęcał się nad psem. Nie było wtedy specjalnych karm dla psów czy kotów. Zwierzęta jadły to, co zostało z obiadu, a koty przeważnie to, co złowiły, a dodatkowo dostawały mleko czy twarożek lub kawałek mięsa. Jedyne obowiązkowe szczepienia dla psów, to były szczepienia przeciwko wściekliźnie. A przecież wtedy też były kleszcze i nasz Ciapek potrafił nie jednego przynieść na swojej skórze. Nigdy jednak nie zachorował. Poza tym nie było wśród ludzi świadomości, że od kleszcza można złapać jakieś choróbsko, więc nikt takimi drobiazgami nie zaprzątał sobie głowy, Kleszcza po prostu się wyjmowało ze skóry i tyle.

    Nasz Ciapek żył kilkanaście lat w dobrym zdrowiu i kondycji. Pewnie żyłby dłużej, ale zginął tragicznie na jednym z psich wesel. Był staruszkiem, dziadek nie uwiązał go w porę i Ciapek pobiegł jeszcze poszaleć z panienką. Bardzo przeżyliśmy jego odejście.

    Obecność psa, potem kota w moim dziecięcym świecie uwolniła same dobre emocje. Nauczyłam się, że oprócz ludzi, można też kochać zwierzęta. Nauczyłam się empatii i wrażliwości. Te uczucia pozostały we mnie do dzisiaj. Czasami jest mi z tym trudno, bo nie umiem regulować poziomu empatii, zbyt mocno przeżywam, zbyt mocno się wzruszam.

    Przez całe moje życie do teraz towarzyszył mi pies albo kot. Potrzebę posiadania czworonożnego kosmatego przyjaciela mam wdrukowaną w podświadomość, świadomość i w każdą komórkę mojego ciała. W człowieku jest tyle człowieczeństwa ile miłości do zwierząt. Nie każdy musi mieć pieska czy kotka, ale wrażliwość na krzywdę zwierząt jest bardzo pozytywną cechą człowieka.

    Obecnie też mamy psa. Jak przyjechaliśmy do Gruzji, to bardzo długo opierałam się pragnieniu przygarnięcia bezdomnego psa. Mieliśmy z mężem wątpliwości, bo przecież przyjmujemy gości i zdawaliśmy sobie sprawę, że nie każdy może być zachwycony z towarzystwa psa, ale szybko się one rozwiały, bo wszyscy nasi goście, to ludzie kochający zwierzęta.

    Kto był w Gruzji ten wie, że tu jest mnóstwo tej biedy na ulicach. Po kilku latach niedaleko naszego domu pojawiła się młoda czarna suczka. Była bardzo wesoła i przyjacielska i bardzo polubiła mego męża. Postawiliśmy sobie za cel sterylizację tej panienki, żeby bezdomność się nie rozmnażała. Kiedy sunia wróciła po zabiegu, wzięliśmy ją do domu, aby doszła do siebie w spokoju i tak już z nami została.

    Ona miała szczęście, ale wiele innych psów wciąż mieszka na ulicy, wciąż w okresie zimowym dokucza im głód i zimno, bo nie ma turystów, którzy przez cały sezon dokarmiali te biedy. A największy problem pojawił się w czasie pandemii. Wtedy przez ponad rok nie pojawił się w Gruzji żaden turysta. Bezdomne zwierzęta były skazane na pewną śmierć. Właśnie wtedy razem z Piotrem podjęliśmy decyzję, że dopóki możemy podzielić się z psami w naszym miasteczku jedzeniem, to będziemy to robić, a jak nam zabraknie środków, to wtedy będziemy myśleć, co dalej. I tak do dziś dokarmiamy bezdomne psy i koty w Sighnaghi przeznaczając na ten cel część zarobionych pieniędzy. Tym sposobem również nasi goście, którzy zapłacili nam za nocleg czy wycieczkę, mają swój udział w zapewnieniu karmy dla bezdomnych zwierząt w Sighnaghi. Dziękujemy Wam za to bardzo serdecznie, bo bez Was nie moglibyśmy robić tego, co robimy. Jesteście naszymi bohaterami.

    "Ktoś, kto nigdy nie miał psa, przeoczył cudowną część życia." - Bob Barker

  

Zapraszamy do kontaktu. Będzie nam bardzo miło porozmawiać z Wami. 

celina.wasilewska63@gmail.com 


nr tel.   +995 599 22 19 63  - polski, rosyjski, angielski (Polish, 
Russian, English)  można na Whatsapp



Zapraszamy do polubienia nas na Facebooku  https://www.facebook.com/peterguesthouse
oraz na naszą grupę na FB  Gruzja i my

sobota, 10 grudnia 2022

Boże Narodzenie mojego dzieciństwa

 

    Kiedy byłam kilkuletnim dzieckiem mój świat zamykał się w małej wsi na Podlasiu. Dom dziadków był mały, drewniany, ale zawsze było w nim przytulnie i ciepło. Szczególnie okres świąt był czasem, kiedy w domu życie tętniło nieco szybciej. Nie była to jednak znana nam z obecnych czasów przedświąteczna gorączka. Nikt, ale to absolutnie nikt nie myślał o Bożym Narodzeniu w październiku czy listopadzie.

    Najpierw był czas adwentu, czas oczekiwania na tę chwilę, kiedy wszystko się na świecie zmienia dzięki jednym narodzinom. Nie odliczano dni do świąt za pomocą kalendarzy adwentowych. Ten okres miał swój rytm, który odmierzały nabożeństwa w kościele. W naszej wsi religia była istotnym elementem życia. Na tamten czas religia była swego rodzaju spoiwem dla społeczności. Najpierw należało się zastanowić nad sensem świąt, a potem można było dodać do tego choinkę, prezenty czy inne atrakcje.

    Święta Bożego Narodzenia z mojego dzieciństwa pachniały mandarynkami i smakowały ptasim mleczkiem. To był jedyny czas, kiedy można było trafić w sklepie na mandarynki, pomarańcze czy ptasie mleczko. Dzisiaj święta mamy każdego dnia i może dlatego straciły one swoją magię. My z bratem czekaliśmy niecierpliwie na prezenty od Mikołaja. Ale najpierw należało ubrać choinkę. U nas była sztuczna choinka, prawdziwej nie pamiętam. Choinkę ubierała mama. Wieszała kolorowe bombki, a my przyglądaliśmy się i nie mogliśmy się doczekać świąt. Obowiązkowo na choince mama zawieszała cukierki w kolorowych papierkach. To był jeden z elementów dekoracji i naszych westchnień, bo w tamtych czasach cukierki były od święta. Na koniec przystrajania choinki mama kładła kawałki waty na gałązki i drzewko wyglądało tak, jakby przysypał je dość solidny śnieg. Ostatnim elementem były świeczki, ale nie takie elektryczne. To były prawdziwe, małe świeczki na choinkę, podobne do tych, które teraz zapala się na tortach urodzinowych. Do tych świeczek mieliśmy specjalne uchwyty, coś w rodzaju spinacza do bielizny, tylko metalowe i na jednej części było miejsce do osadzenia świeczki. Czy możecie sobie wyobrazić kolorową choinkę, na której płoną prawdziwe świeczki? A ile pożarów było z powodu takiego wynalazku. Nasza choinka tylko raz się zajęła ogniem, ale tata szybko opanował sytuację, bo nigdy nie zostawialiśmy takiej choinki bez nadzoru. Przeważnie rodzice zapalali świeczki na kilka minut, aby pocieszyć oczy i wprowadzić świąteczną atmosferę, a potem gasili wszystkie świeczki bardzo dokładnie i siadaliśmy do kolacji wigilijnej.

    Pamiętam Wigilię w domu dziadków, potem najczęściej była w naszym domu, bo mama nie chciała obciążać babci przygotowaniami. Ale babcia i tak część potraw przyrządzała sama. Nasz dom znajdował się po przeciwnej stronie ulicy, więc praktycznie wszystkie święta spędzaliśmy z dziadkami. Wieczorem czekaliśmy na pierwszą gwiazdkę na niebie, bo to był znak, że można siadać do stołu. Nasze brzuszki dość głośno burczały, bo zgodnie z tradycją przez cały dzień powinno się pościć, ale dzieci i osoby starsze i chore były z tego postu zwolnione. My z bratem zawsze coś tam skubnęliśmy w ciągu dnia z przyrządzanych potraw.

    Babcia gotowała na Wigilię jedną z moich ulubionych potraw, a była to kutia. Jej smak pamiętam do dzisiaj. Była słodka, z makiem, rodzynkami i kaszą, ale już nie pamiętam jaka to była kasza, chyba pęczak, ale głowy nie dam. Każdą Wigilię zaczynałam od kutii, potem jadłam makowniczki. Był to rodzaj drożdżowych racuszków ze słodkim makowym nadzieniem. Babcia smażyła je na patelni i ile by ich nie zrobiła, to wszystkie znikały w ekspresowym tempie. Z dań wytrawnych obowiązkowy był śledź. Babcia i mama robiły śledzie w oleju z cebulką i w occie. Moim faworytem, zresztą do dzisiaj, był śledź w oleju, a do tego gotowane ziemniaki w mundurkach. Na wigilijnym stole był też smażony karp, którym zajadała się moja mama, a ja do dzisiaj nie mogę się do niego przekonać. Kolacja wigilijna nie mogła obyć się bez barszczu. Uszek nie było, nikt nie lepił w domu pierogów ani uszek, a w sklepach takich gotowców nie sprzedawali, więc barszcz był czysty. Mama przyrządzała sałatkę jarzynową, a babcia robiła kisiel z owsa, który absolutnie mi nie smakował. Na koniec pojawiała się zwykła drożdżowa babka. Wszystkie dania były bezmięsne, chociaż w piwnicy wisiały wędzone szynki i kiełbasy, ale te rarytasy można było zacząć jeść dopiero po pasterce.

    W trakcie kolacji wigilijnej zerkaliśmy z bratem pod choinkę, aby nie przegapić momentu, kiedy pojawią się tam prezenty. Rodzice próbowali odwrócić naszą uwagę na tyle, aby ktoś z domowników mógł szybko te prezenty pod choinkę położyć. Do pewnego momentu udawało im się, ale im byliśmy starsi, tym trudniej było nam wmówić istnienie Mikołaja. Ja przeważnie dostawałam lalkę i słodycze, a mój brat samochód, karabin albo misia i słodycze. Do tego mama dzieliła między nas ptasie mleczko i mandarynki. Ja od zawsze byłam łakomczuchem i moje słodkości znikały w okamgnieniu. Potem jeszcze wyprosiłam od brata część jego słodyczy, a jednego roku wpadłam na genialny pomysł.

    Mama zawiesiła na choince kolorowe cukierki w dość twardych papierkach. W mojej głowie nastąpiły nagle szybkie wyładowania, neurony się sprężyły, impulsy lotem błyskawicy popłynęły do centrum dowodzenia, a stamtąd poszło do ośrodka potrzeb pilnych i natychmiastowych i już miałam plan. W momentach, kiedy zostawałam sama przy choince, odwijałam delikatnie jeden cukierek z papierka i szybko wkładałam go do buzi. Delektując się smakiem słodkości zawijałam papierek po cukierku na choince tak, że sprawiał wrażenie, jakby wciąż wewnątrz kryła się smakowita zawartość.

    Choinka stała do Trzech Króli, czyli do szóstego stycznia. Potem należało zdjąć wszystkie ozdoby, cukierki i całą resztę. U nas choinkę rozbierało się trochę później, bo nikt nie rwał się do tego zadania. Najczęściej było to pod koniec stycznia. Możecie sobie wyobrazić zdziwienie mamy, kiedy najpierw nam obiecała, że wszystkie cukierki z choinki podzieli równo między mnie i brata, a potem nie miała czego dzielić. Wiedziała, że to moja sprawka była, ale cała ta sytuacja tak rozbawiła rodzinę, że nie poniosłam konsekwencji swojego łakomstwa. Najbardziej zawiedziony był brat, ale trwało to chwilę, bo nie był on tak wielkim miłośnikiem słodyczy, jak ja.

    Beztroski czas dzieciństwa jest po to, abyśmy kiedyś mogli opowiedzieć o nim swoim dzieciom, wnukom, przyjaciołom. Uczucia, emocje, smaki i zapachy z dzieciństwa, to nasze skarby, które zostają z nami do końca.

    „Przychodzi mi do głowy, że ludzie zawsze wisieli na innych ludziach, przez co świat przypomina wielką choinkę. Ci u szczytu najmniej narzekają, lamenty dochodzą znad samej ziemi, a wszystko razem tworzy niekończące się Boże Narodzenie.”- Łukasz Orbitowski, Exodus

 

Zapraszamy do kontaktu. Będzie nam bardzo miło porozmawiać z Wami. 


celina.wasilewska63@gmail.com 


nr tel.   +995 599 22 19 63  - polski, rosyjski, angielski (Polish, 
Russian, English)  można na Whatsapp



Zapraszamy do polubienia nas na Facebooku  https://www.facebook.com/peterguesthouse
oraz na naszą grupę na FB  Gruzja i my


środa, 7 grudnia 2022

Jak to drzewiej na wsi bywało- wspomnień ciąg dalszy

 

    W naszej wsi był jeden sklep spożywczy, gospoda, kościół, cerkiew, urząd gminy i dom kultury. Był też dworzec kolejowy, a na piętrze dworca Wars- kolejowa knajpa dla podróżnych.

    Zawsze drażniło mnie, że pociągi z naszej wsi jadą tylko w jednym kierunku. Powodem takiej sytuacji była granica. W stronę granicy też jeździły pociągi, ale były one tylko dla tych, którzy mieli paszport i zaproszenie do Kraju Rad. Granica była więc jak ściana, jak ten słynny Mur Berliński tylko bez cegieł. Nie raz szliśmy całą paczką znajomych w okolice granicy i przyglądaliśmy się z zaciekawieniem, bo jakoś nie mogliśmy pojąć, dlaczego ludzie robią sobie takie dziwne ograniczenia. Płot z kolczastego drutu, za nim szeroki na kilkanaście metrów pas zaoranej ziemi, potem znowu płot, a potem nie wiedzieliśmy co dalej, bo nie było widać. I tylko pasące się krowy nie przejmowały się ludzkimi ograniczeniami i śmiało przekraczały granicę w poszukiwaniu smaczniejszej trawy. Po takiej akcji albo same wracały do domu, albo gdzieś ginęły w niewyjaśnionych okolicznościach. Można się było jedynie domyślać, bo krowa w tamtych czasach, to był bardzo wartościowy zwierzak i kosztował nie mało.

    Czasami też słyszeliśmy o grzybiarzach, którzy w pogoni za okazami życia świadomie przechodzili na „drugą stronę” i albo wracali z pełnym koszem grzybów, albo mieli dość kosztowny dowóz do domu, a przy okazji wycieczkę krajoznawczą, bo przyłapani na stronie sąsiada byli transportowani najpierw do Grodna w celu złożenia szczegółowych wyjaśnień, a potem odwożono ich do domu, czyli na polską stronę. Byli oni ówczesnymi influencerami, wszyscy o nich mówili, pokazywali sobie na ulicy. Ot, taka namiastka popularności na małej podlaskiej wsi.

    Miejscem, które żyło każdego wieczora i które każdej niedzieli było wspominane przez proboszcza na kazaniu była gospoda. Tam dopiero się działo. Klientami byli przeważnie mężczyźni, których głównym celem było poprawienie sobie nastroju za pomocą kieliszka wódki, a na jednym raczej się nie kończyło. W tamtych czasach nie dało się wejść do takiego przybytku i po prostu zamówić kielicha. To był okres „lornety z meduzą” czyli dwie setki i galareta z nóżek. Obowiązkowo do alkoholu należało zamówić coś do jedzenia, a że galareta z nóżek była najtańszą opcją, to schodziła na pniu. Panowie zaś siedzieli przy butelce, palili „Sporty” albo „Klubowe” i często o własnych nogach nie opuszczali lokalu. Zdarzały się też bójki, bo różnice zdań nie pozwalały na inne rozwiązanie, jak tylko na argument pięści. No i tak było też honorowo, a na następny dzień piło się na zgodę.

    Niedziele i święta zaczynało się od odwiedzenia kościoła. Przed rozpoczęciem nabożeństwa panie wymieniały się najnowszymi wiadomościami, ulicami zaś płynął tłum wiernych w kierunku świątyni. To były dni, kiedy nie wykonywało się żadnej pracy, która nie była niezbędna w gospodarstwie domowym. Poza tym szeroko pojęta opinia publiczna oraz stojący na jej czele ksiądz proboszcz była bardzo silnym hamulcem przed zrobieniem prania czy innymi pracami, które mogły poczekać na dzień powszedni. Niedziele i święta należało szanować. To były dni odpoczynku po uprzedniej wizycie w kościele. Tylko wyjątkowe sytuacje pozwalały na ciężkie prace. Jeżeli na przykład siano czy zboże wyschło na tyle, że można je było zwozić do stodoły, a na horyzoncie pojawiały się ciemne chmury, to wtedy proboszcz uprzejmie pozwalał na wykonanie tej pracy bez grzechu w niedzielę. Czasem miało się wrażenie, że decydujące słowo we wsi należało do księdza proboszcza, a może to wcale nie było wrażenie.

    Ksiądz proboszcz był od zawsze, a przynajmniej tak mi się wtedy wydawało. Uczono nas szacunku dla księdza, wiary i przestrzegania zasad tejże wiary. Pamiętam kolędy po świętach Bożego Narodzenia. Odśnieżało się drogę i ścieżki do domów, bo zimy były mroźne i śnieżne, a proboszcz szedł z kolędą, więc wstyd byłby na całą wieś, gdyby ugrzązł gdzieś w śnieżnej zaspie. Kolęda, to było wydarzenie w każdym domu. Wszystkie dzieci co chwilę wychodziły na ulicę i kontrolowały, jak daleko jest ksiądz. Domy wcześniej trzeba było porządnie wysprzątać. Jak ksiądz wchodził do domu, to szedł jak gwiazda po czerwonym dywanie. A najbardziej wkurzało mnie to, że babcia kazała pana księdza całować w rękę. A fuj… Jako kilkuletnie dziecko nie dałam się przekonać do takich czułości względem, jak to dziadek mówił, duchownej osoby. I nie było mocnych, aby zmusić mnie do całowania ręki księdza. Oczywiście babcia i dziadek byli zawiedzeni, ale wiedziałam, że szybko o tym zapomną. Całe szczęście, że wizyta trwała krótko, a na koniec dostawaliśmy z bratem po świętym obrazku, które i tak lądowały w babcinym modlitewniku.

    Każde wydarzenie, nawet kolęda, pomijając całowanie księdza w rękę, było zawsze wyczekanym wydarzeniem. To były chwile, które przeżywało się z dużą częścią społeczności wspólnie, które zdarzały się raz, dwa razy w roku, a nawet rzadziej i dlatego były na swój sposób atrakcyjne. Nie dało się ich nagrać czy zrobić transmisji na żywo dla innych. Albo w tym uczestniczyłeś i byłeś częścią grupy, stanowiłeś element całej sytuacji, albo nie brałeś w tym udziału i byłeś w pewnym sensie wyalienowany w danym temacie. Życie toczyło się tu i teraz, decyzję podejmowało się bez wsparcia internetu, telefonu do przyjaciela czy innych podpowiedzi. Czuło się ciężar odpowiedzialności i czuło się przynależność do społeczności.

    „Martw się, co myślą o Tobie inni, a zawsze będziesz ich więźniem.”- Lao Tzu

 

 Zapraszamy do kontaktu. Będzie nam bardzo miło porozmawiać z Wami. 


celina.wasilewska63@gmail.com 


nr tel.   +995 599 22 19 63  - polski, rosyjski, angielski (Polish, 
Russian, English)  można na Whatsapp



Zapraszamy do polubienia nas na Facebooku  https://www.facebook.com/peterguesthouse
oraz na naszą grupę na FB  Gruzja i my