Miał na imię Ciapek. Towarzyszył mi od zawsze, czyli nie pamiętam, jak do nas trafił, pamiętam tylko, że był z nami kilkanaście lat. Piesek, najwierniejszy towarzysz, najcierpliwszy przyjaciel, najlepszy strażnik obejścia.
Ciapek był najbardziej rasowym psem świata. Miał w sobie łagodność labradora, wierność owczarka, odwagę buldożka francuskiego i energię bulteriera. Głowę miał teriera, łapki jamnika, a ogon border collie. Pies wszystkich ras. Ciapek był ze mną bez przerwy. A nie, z przerwami na amory, bo to były czasy, kiedy nikt nie zaprzątał sobie głowy sterylizacją psów czy kotów. I tak, jak jakaś panienka we wsi rozsiewała feromony, to wszystkie psy z bliska i z daleka zbiegały się do niej i każdy chciał przekazać swoje geny na następne pokolenia, bo każdy pies uważał się za tego najlepszego, najbardziej zasługującego na uwagę suczki. A kłóciły się między sobą burki, aż w całej wsi było słychać. Babcia mówiła wtedy, że nasz Ciapek pobiegł na wesele. Z takiego wesela wracał zawsze mocno poturbowany. Kilka dni odpoczywał, jadł za dwóch, bo po amorach boki miał zapadnięte. Ale żadnej damie nie przepuścił, jego obecność była obowiązkowa na każdym psim weselu.
Życie dziecka w towarzystwie kudłatego czworonoga bywa bardzo emocjonujące. Traktowałam Ciapka, jak obowiązkowy element rodziny. Odprowadzał mnie do szkoły i czekał na mnie, aż skończą się lekcje, aby wrócić ze mną do domu. Towarzyszył mi w zabawach, spacerach, był zawsze obok mnie. Czasami mnie męczyła jego obecność, ale Ciapek był niestrudzony i nawet jeżeli mu w jakiś sposób uciekłam, to zawsze umiał mnie znaleźć.
Ciapek miał swoją budę, solidną, ocieploną, przy której leżał łańcuch i tylko leżał, bo Ciapek na łańcuchu był kilka razy w swoim życiu, a mianowicie wtedy, kiedy dziadek próbował go powstrzymać przed udziałem w psim weselu. Dziadek tłumaczył, że to dla jego dobra, bo Ciapek był coraz starszy, a na psim weselu bywało różnie, walki, bitwy i rywalizacja o panienkę. W budzie Ciapek sypiał zimą i w deszczowe, chłodne dni. Czasami spał w domu, ale on był przyzwyczajony do życia na podwórku.
Kiedyś, w bardzo upalną letnią noc Ciapek spał na ulicy. Ulica była brukowana, pies robił sobie w bardziej piaszczystych miejscach chłodne dołki i tam układał się do snu. Ulicą tą przejeżdżał przeważnie jeden samochód dziennie i to z tak zawrotną prędkością, że Ciapek bez szczególnego pośpiechu mógł zawsze zejść z drogi. W tę jedną noc Ciapek musiał spać bardzo twardo, bo usłyszeliśmy w środku nocy jego przeraźliwy skowyt. Dziadek wybiegł na ulicę tak, jak spał i okazało się, że tym razem samochód przejechał po tyle naszego Ciapka. Dziadek przeniósł psa pod krzak jaśminu obok domu. Byliśmy przekonani, że pies nie przeżyje. Weterynarz we wsi zajmował się tylko gospodarskimi zwierzętami, czyli krowami, konikami, owcami. Nie było rentgena ami nic, co mogłoby pomóc zdiagnozować obrażenia. Mama robiła więc Ciapkowi zimne okłady na tylną część ciała i podstawiała miski z wodą i jedzeniem. Po kilku dniach Ciapek wstał o własnych siłach i trzymając w górze jedną z tylnych łap przeszedł kilka kroków. Z tej całej sytuacji wyszedł bez większych szkód, tylko jedna z tylnych łapek była jakby krótsza. Pewnie złamanie zrosło się po swojemu, ale najważniejsze było, że pies odzyskał siły i humor.
Za czasów mojego dzieciństwa nikt nie niańczył psów i kotów. W naszej wsi pies był do pilnowania domu, a kot do łapania myszy. Nikt też ich nie krzywdził, a przynajmniej ja nie pamiętam, aby ktokolwiek znęcał się nad psem. Nie było wtedy specjalnych karm dla psów czy kotów. Zwierzęta jadły to, co zostało z obiadu, a koty przeważnie to, co złowiły, a dodatkowo dostawały mleko czy twarożek lub kawałek mięsa. Jedyne obowiązkowe szczepienia dla psów, to były szczepienia przeciwko wściekliźnie. A przecież wtedy też były kleszcze i nasz Ciapek potrafił nie jednego przynieść na swojej skórze. Nigdy jednak nie zachorował. Poza tym nie było wśród ludzi świadomości, że od kleszcza można złapać jakieś choróbsko, więc nikt takimi drobiazgami nie zaprzątał sobie głowy, Kleszcza po prostu się wyjmowało ze skóry i tyle.
Nasz Ciapek żył kilkanaście lat w dobrym zdrowiu i kondycji. Pewnie żyłby dłużej, ale zginął tragicznie na jednym z psich wesel. Był staruszkiem, dziadek nie uwiązał go w porę i Ciapek pobiegł jeszcze poszaleć z panienką. Bardzo przeżyliśmy jego odejście.
Obecność psa, potem kota w moim dziecięcym świecie uwolniła same dobre emocje. Nauczyłam się, że oprócz ludzi, można też kochać zwierzęta. Nauczyłam się empatii i wrażliwości. Te uczucia pozostały we mnie do dzisiaj. Czasami jest mi z tym trudno, bo nie umiem regulować poziomu empatii, zbyt mocno przeżywam, zbyt mocno się wzruszam.
Przez całe moje życie do teraz towarzyszył mi pies albo kot. Potrzebę posiadania czworonożnego kosmatego przyjaciela mam wdrukowaną w podświadomość, świadomość i w każdą komórkę mojego ciała. W człowieku jest tyle człowieczeństwa ile miłości do zwierząt. Nie każdy musi mieć pieska czy kotka, ale wrażliwość na krzywdę zwierząt jest bardzo pozytywną cechą człowieka.
Obecnie też mamy psa. Jak przyjechaliśmy do Gruzji, to bardzo długo opierałam się pragnieniu przygarnięcia bezdomnego psa. Mieliśmy z mężem wątpliwości, bo przecież przyjmujemy gości i zdawaliśmy sobie sprawę, że nie każdy może być zachwycony z towarzystwa psa, ale szybko się one rozwiały, bo wszyscy nasi goście, to ludzie kochający zwierzęta.
Kto był w Gruzji ten wie, że tu jest mnóstwo tej biedy na ulicach. Po kilku latach niedaleko naszego domu pojawiła się młoda czarna suczka. Była bardzo wesoła i przyjacielska i bardzo polubiła mego męża. Postawiliśmy sobie za cel sterylizację tej panienki, żeby bezdomność się nie rozmnażała. Kiedy sunia wróciła po zabiegu, wzięliśmy ją do domu, aby doszła do siebie w spokoju i tak już z nami została.
Ona miała szczęście, ale wiele innych psów wciąż mieszka na ulicy, wciąż w okresie zimowym dokucza im głód i zimno, bo nie ma turystów, którzy przez cały sezon dokarmiali te biedy. A największy problem pojawił się w czasie pandemii. Wtedy przez ponad rok nie pojawił się w Gruzji żaden turysta. Bezdomne zwierzęta były skazane na pewną śmierć. Właśnie wtedy razem z Piotrem podjęliśmy decyzję, że dopóki możemy podzielić się z psami w naszym miasteczku jedzeniem, to będziemy to robić, a jak nam zabraknie środków, to wtedy będziemy myśleć, co dalej. I tak do dziś dokarmiamy bezdomne psy i koty w Sighnaghi przeznaczając na ten cel część zarobionych pieniędzy. Tym sposobem również nasi goście, którzy zapłacili nam za nocleg czy wycieczkę, mają swój udział w zapewnieniu karmy dla bezdomnych zwierząt w Sighnaghi. Dziękujemy Wam za to bardzo serdecznie, bo bez Was nie moglibyśmy robić tego, co robimy. Jesteście naszymi bohaterami.
"Ktoś, kto nigdy nie miał psa, przeoczył cudowną część życia." - Bob Barker
Zapraszamy do kontaktu. Będzie nam bardzo miło porozmawiać z Wami.
celina.wasilewska63@gmail.com
nr tel. +995 599 22 19 63 - polski, rosyjski, angielski (Polish,
Russian, English) można na Whatsapp
Zapraszamy do polubienia nas na Facebooku https://www.facebook.com/peterguesthouse
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz