niedziela, 25 grudnia 2022

Największy dar w życiu to marzenia

 

    Lubię posiedzieć w ciepły letni dzień gdzieś na odludziu. Lubię zapach spalonej słońcem trawy i dzikiego tymianku. Lubię nigdzie się nie śpieszyć.

    Pamiętam, jak będąc małym dzieckiem chodziłam na górę nazywaną w naszej wsi Szubienicą. Nic tam nie było interesującego. Zwykła górka, niczym nie wyróżniająca się od innych, poza stromym zboczem. Dlaczego nazywano ją Szubienicą nie udało mi się nigdy dowiedzieć. Może ktoś się tam powiesił dawno temu lub kogoś powiesili, a może ktoś opowiedział jakąś historię związaną z tym miejscem i nazwa została.

    W każdym razie często chodziłam na tę górę, bo stamtąd widać było pociągi, które jechały z naszej wsi do Białegostoku, Warszawy, a może nawet dalej. Siedziałam i patrzyłam na sunące po torach maszyny i zazdrościłam ludziom, którzy jechali gdzieś w daleki świat. Wyobrażałam sobie, że kiedyś ja też pojadę. Zobaczę świat, inne miasta, ludzi. Najpierw pojadę do Warszawy. To wtedy było moje marzenie. Warszawa wydawała się być tak odległym miastem, że wręcz nieosiągalnym dla przeciętnego, małego dziecka w tamtych czasach. I siedząc tam, na tej górze, wyobrażałam sobie, gdzie jeszcze pojadę. I że kiedyś, jak dorosnę, będę zwiedzać nie tylko Polskę, ale cały świat.

    Moje marzenia podsyciła wizyta mamy koleżanki, która wyjechała do Nowej Zelandii. Gdzie ta Nowa Zelandia była na ziemi? Koleżanka mamy odwiedziła nas pewnego dnia i zrobiła mi zdjęcie polaroidem. Patrzyłam, jak zaczarowana. Jeden pstryk i po chwili miałam zdjęcie na tle naszego domu. I chociaż nie pamiętam twarzy mamy koleżanki, to pamiętam tę wizytę i polaroid. Wtedy do marzenia o podróżach doszło jeszcze jedno pragnienie. Chciałam kiedyś mieć aparat fotograficzny, bo w robieniu zdjęć działa się magia, której nie umiałam pojąć. I te opowieści naszego gościa o tym, jak jadąc samochodem dostali całą kiść bananów, kiedy ja nigdy nie widziałam banana i nie znałam jego smaku. Siedziałam zauroczona gościem i tym, co mówiła i marzyłam, że kiedyś też tak chcę. Wyjechać, zobaczyć, poznać i poczuć.

    To wówczas wydawało się tak bardzo nierealne. Tkwiliśmy w systemie, który nie rozdawał paszportów wszystkim chętnym, wyjazdy do krajów socjalistycznych były dla wybrańców, a tak zwany zachód Europy dla zdeterminowanych. Przekroczenie granicy było dużym wyzwaniem. I ta niemoc intensyfikowała marzenia, powodowała, że sięgałam po książki o podróżach, o dalekich krajach. Jak w domu pojawił się telewizor, to najbardziej ciekawym programem dla mnie był „Pieprz i wanilia”, w którym Elżbieta Dzikowska i Tony Halik opowiadali o swoich podróżach, przeżyciach, pokazywali świat, o którym istnieniu niewielu wiedziało. Oglądałam też „Z kamerą wśród zwierząt”, gdzie Antoni i Hanna Gucwińscy tak bardzo ciekawie opowiadali o zwierzętach, których nigdy nie widziałam. I jeszcze jeden program namiętnie oglądałam, a mianowicie „Zwierzyniec” i uwielbiałam słuchać jego głównego bohatera Michała Sumińskiego, który z taką pasją opowiadał o zwierzętach, że świat w tym czasie nie istniał wokół mnie.

    W takim klimacie kształtowały się moje marzenia o podróżach i fotografii. Ale życie pisze swoje scenariusze i nie zawsze uwzględnia nasze marzenia. Do Warszawy pojechałam ze szkolną wycieczką kilka lat później. Miasto zrobiło na mnie duże wrażenie, ale zgadnijcie, co najbardziej pamiętam z tej wycieczki.

    Lotnisko!

    Byliśmy na zamku, w ZOO i w Łazienkach, a na koniec pojechaliśmy na lotnisko. Jeszcze wtedy był taras widokowy, z którego można było pomachać odlatującym pasażerom. Stałam na tym tarasie i moje marzenia przybrały na sile. Bo pojechać pociągiem było fajnie, ale co to by było, jakby polecieć samolotem? Zobaczyć ziemię z góry. Poczuć się, jak ptak. I tak oto w miejsce marzenia o wyjeździe do Warszawy, które się spełniło, weszło marzenie o locie samolotem. Koleżanki i koledzy oglądali samoloty, a ja wyobrażałam sobie, że siedzę w samolocie, który właśnie wzbijał się do góry.

    Wiele lat upłynęło, w ciągu których zmienił się system, wychowałam córkę, owdowiałam, spotkałam Piotra i to był moment, w którym poczułam, że nadszedł czas na moje ukryte głęboko i prawie zapomniane marzenia. Co prawda aparat fotograficzny kupiłam sobie dużo wcześniej, analogowy, na kliszę i robiłam zdjęcia kierując się instynktem. Potem był pierwszy aparat cyfrowy i tak fotografowanie trwa do dzisiaj. Robię to dla siebie, dla zatrzymania chwili, którą warto zatrzymać.

    Zostało tylko ruszyć w podróż. Miałam nawet swoje życiowe motto, aby żyć tak, żeby na starość nie zastanawiać się jak by było, gdybym podjęła ryzyko. Ja to ryzyko podejmowałam. Nie zawsze było prosto, ale zawsze była satysfakcja, bo jak się udało, to była radość, a jak nie wyszło, to cieszyłam się z tego, że się odważyłam spróbować. Tak mi zostało do dzisiaj.

    I przyszedł moment, kiedy po raz pierwszy wyjechałam, a raczej wyleciałam za granicę, do Turcji. Razem z Piotrem. Na początek był to wyjazd z biurem podróży, zachowawczo i bezpiecznie. Co wtedy czułam? Byłam szczęśliwa, spełniały się moje marzenia i to wszystkie od razu. Leciałam samolotem za granicę. Pamiętam te emocje. Weszliśmy do samolotu, usiadłam przy oknie, bo zawsze, niezależnie od środka komunikacji, siadałam przy oknie. Lubiłam patrzeć na zmieniający się krajobraz. Kiedy samolot ruszył na pas startowy miałam cały pakiet uczuć. Czułam jednocześnie strach, radość, ciekawość i ekscytację. Jak samolot oderwał się od ziemi poczułam się jak ryba w puszce. Zdałam sobie sprawę, że nie ma odwrotu. Nie mogę zatrzymać samolotu i wysiąść nawet, gdybym bardzo chciała. Dopiero, gdy osiągnęliśmy wysokość lotu poczułam spokój i niemal do lądowania nie oderwałam nosa od okna. Patrzyłam na ziemię z góry, widziałam chmury od strony nieba i delektowałam się każdą chwilą lotu. Żaden późniejszy lot nie wywołał już takich emocji.

    Po wylądowaniu w Antalyi pojechaliśmy autokarem do hotelu. Wszystko było nowe i ciekawe, ale było jedno „ale”. Atrakcje przygotowane w hotelu nie zaspokajały moich marzeń o podróżach. Dopiero kiedy wypożyczyliśmy samochód i sami pojechaliśmy po okolicy poczułam tę iskrę. To było coś, co dawało niezwykłą przyjemność. I ten jeden dzień pamiętam dokładnie z całego pobytu. Reszta się zlała w jedną masę. Już wtedy wiedziałam, że zorganizowany wyjazd nie jest dla mnie. Piotr zgodził się ze mną.

    Do Turcji wróciliśmy po kilku latach z plecakami na cały miesiąc. W taki sposób zwiedziliśmy również całą Europę, Maroko, a potem Gruzję i Armenię. Resztę już znacie, a kto nie zna, to może poznać tu.

    Na realizację marzeń czasem trzeba poczekać, ale zawsze warto je realizować, bo jeżeli nie spróbujemy, to będziemy się zastanawiać, jak by to były, gdybyśmy zaryzykowali i nigdy nie poznamy odpowiedzi na to pytanie. Warto żyć na cały etat, bo żadnej chwili nie da się powtórzyć. I warto mieć marzenia, bo to one napędzają nas do działania, dają nam siłę do życia i są nasze, wyjątkowe.


     "Sam fakt, że masz jakieś marzenia lub pragnienia oznacza, że masz też odpowiednie zdolności do ich zrealizowania"- Robin Sharma, Mnich, który sprzedał swoje ferrari

 

Zapraszamy do kontaktu. Będzie nam bardzo miło porozmawiać z Wami. 

celina.wasilewska63@gmail.com 


nr tel.   +995 599 22 19 63  - polski, rosyjski, angielski (Polish, 
Russian, English)  można na Whatsapp



Zapraszamy do polubienia nas na Facebooku  https://www.facebook.com/peterguesthouse
oraz na naszą grupę na FB  Gruzja i my
 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz