W naszej wsi był jeden sklep spożywczy, gospoda, kościół, cerkiew, urząd gminy i dom kultury. Był też dworzec kolejowy, a na piętrze dworca Wars- kolejowa knajpa dla podróżnych.
Zawsze drażniło mnie, że pociągi z naszej wsi jadą tylko w jednym kierunku. Powodem takiej sytuacji była granica. W stronę granicy też jeździły pociągi, ale były one tylko dla tych, którzy mieli paszport i zaproszenie do Kraju Rad. Granica była więc jak ściana, jak ten słynny Mur Berliński tylko bez cegieł. Nie raz szliśmy całą paczką znajomych w okolice granicy i przyglądaliśmy się z zaciekawieniem, bo jakoś nie mogliśmy pojąć, dlaczego ludzie robią sobie takie dziwne ograniczenia. Płot z kolczastego drutu, za nim szeroki na kilkanaście metrów pas zaoranej ziemi, potem znowu płot, a potem nie wiedzieliśmy co dalej, bo nie było widać. I tylko pasące się krowy nie przejmowały się ludzkimi ograniczeniami i śmiało przekraczały granicę w poszukiwaniu smaczniejszej trawy. Po takiej akcji albo same wracały do domu, albo gdzieś ginęły w niewyjaśnionych okolicznościach. Można się było jedynie domyślać, bo krowa w tamtych czasach, to był bardzo wartościowy zwierzak i kosztował nie mało.
Czasami też słyszeliśmy o grzybiarzach, którzy w pogoni za okazami życia świadomie przechodzili na „drugą stronę” i albo wracali z pełnym koszem grzybów, albo mieli dość kosztowny dowóz do domu, a przy okazji wycieczkę krajoznawczą, bo przyłapani na stronie sąsiada byli transportowani najpierw do Grodna w celu złożenia szczegółowych wyjaśnień, a potem odwożono ich do domu, czyli na polską stronę. Byli oni ówczesnymi influencerami, wszyscy o nich mówili, pokazywali sobie na ulicy. Ot, taka namiastka popularności na małej podlaskiej wsi.
Miejscem, które żyło każdego wieczora i które każdej niedzieli było wspominane przez proboszcza na kazaniu była gospoda. Tam dopiero się działo. Klientami byli przeważnie mężczyźni, których głównym celem było poprawienie sobie nastroju za pomocą kieliszka wódki, a na jednym raczej się nie kończyło. W tamtych czasach nie dało się wejść do takiego przybytku i po prostu zamówić kielicha. To był okres „lornety z meduzą” czyli dwie setki i galareta z nóżek. Obowiązkowo do alkoholu należało zamówić coś do jedzenia, a że galareta z nóżek była najtańszą opcją, to schodziła na pniu. Panowie zaś siedzieli przy butelce, palili „Sporty” albo „Klubowe” i często o własnych nogach nie opuszczali lokalu. Zdarzały się też bójki, bo różnice zdań nie pozwalały na inne rozwiązanie, jak tylko na argument pięści. No i tak było też honorowo, a na następny dzień piło się na zgodę.
Niedziele i święta zaczynało się od odwiedzenia kościoła. Przed rozpoczęciem nabożeństwa panie wymieniały się najnowszymi wiadomościami, ulicami zaś płynął tłum wiernych w kierunku świątyni. To były dni, kiedy nie wykonywało się żadnej pracy, która nie była niezbędna w gospodarstwie domowym. Poza tym szeroko pojęta opinia publiczna oraz stojący na jej czele ksiądz proboszcz była bardzo silnym hamulcem przed zrobieniem prania czy innymi pracami, które mogły poczekać na dzień powszedni. Niedziele i święta należało szanować. To były dni odpoczynku po uprzedniej wizycie w kościele. Tylko wyjątkowe sytuacje pozwalały na ciężkie prace. Jeżeli na przykład siano czy zboże wyschło na tyle, że można je było zwozić do stodoły, a na horyzoncie pojawiały się ciemne chmury, to wtedy proboszcz uprzejmie pozwalał na wykonanie tej pracy bez grzechu w niedzielę. Czasem miało się wrażenie, że decydujące słowo we wsi należało do księdza proboszcza, a może to wcale nie było wrażenie.
Ksiądz proboszcz był od zawsze, a przynajmniej tak mi się wtedy wydawało. Uczono nas szacunku dla księdza, wiary i przestrzegania zasad tejże wiary. Pamiętam kolędy po świętach Bożego Narodzenia. Odśnieżało się drogę i ścieżki do domów, bo zimy były mroźne i śnieżne, a proboszcz szedł z kolędą, więc wstyd byłby na całą wieś, gdyby ugrzązł gdzieś w śnieżnej zaspie. Kolęda, to było wydarzenie w każdym domu. Wszystkie dzieci co chwilę wychodziły na ulicę i kontrolowały, jak daleko jest ksiądz. Domy wcześniej trzeba było porządnie wysprzątać. Jak ksiądz wchodził do domu, to szedł jak gwiazda po czerwonym dywanie. A najbardziej wkurzało mnie to, że babcia kazała pana księdza całować w rękę. A fuj… Jako kilkuletnie dziecko nie dałam się przekonać do takich czułości względem, jak to dziadek mówił, duchownej osoby. I nie było mocnych, aby zmusić mnie do całowania ręki księdza. Oczywiście babcia i dziadek byli zawiedzeni, ale wiedziałam, że szybko o tym zapomną. Całe szczęście, że wizyta trwała krótko, a na koniec dostawaliśmy z bratem po świętym obrazku, które i tak lądowały w babcinym modlitewniku.
Każde wydarzenie, nawet kolęda, pomijając całowanie księdza w rękę, było zawsze wyczekanym wydarzeniem. To były chwile, które przeżywało się z dużą częścią społeczności wspólnie, które zdarzały się raz, dwa razy w roku, a nawet rzadziej i dlatego były na swój sposób atrakcyjne. Nie dało się ich nagrać czy zrobić transmisji na żywo dla innych. Albo w tym uczestniczyłeś i byłeś częścią grupy, stanowiłeś element całej sytuacji, albo nie brałeś w tym udziału i byłeś w pewnym sensie wyalienowany w danym temacie. Życie toczyło się tu i teraz, decyzję podejmowało się bez wsparcia internetu, telefonu do przyjaciela czy innych podpowiedzi. Czuło się ciężar odpowiedzialności i czuło się przynależność do społeczności.
„Martw się, co myślą o Tobie inni, a zawsze będziesz ich więźniem.”- Lao Tzu
Zapraszamy do kontaktu. Będzie nam bardzo miło porozmawiać z Wami.
celina.wasilewska63@gmail.com
nr tel. +995 599 22 19 63 - polski, rosyjski, angielski (Polish,
Russian, English) można na Whatsapp
Zapraszamy do polubienia nas na Facebooku https://www.facebook.com/peterguesthouse
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz