środa, 14 grudnia 2022

Oswajanie prosiaczka i zapasy na zimę

 

    Kiedy stopiły się śniegi i słońce zaczynało wędrówkę po niebie coraz wyżej moi dziadkowie kupowali prosiaka. W tym celu jechali na bazar i tam wybierali najbardziej odpowiedniego według nich. Tuż przy domu był mały chlewik, do którego trafiał prosiaczek po męczącej podróży w worku.

    Nie byłabym sobą, abym nie zaczęła od pierwszego dnia odwiedzać to różowe maleństwo. Zawsze na początku było to cudne zwierzę, takie do kochania, malutkie i śmieszne, a potem wyrastała z niego duża świnka, czasami o bardzo konkretnych gabarytach. Do takiej podchodziłam z dużą rezerwą.

    Jednego roku przyszedł mi do głowy pewien pomysł. W chlewiku stały drewniane grabie do siana. Tymi grabiami każdego dnia drapałam prosiaczka. Skubany tak się przyzwyczaił, że każde otwarcie drzwi do chlewika skutkowało tym, że prosiak kładł się na grzbiet i czekał na drapanko. Potem i babcia i mama drapały ponad stukilogramową świnię przy okazji każdego karmienia. Wyobraźcie sobie jednak ten moment, kiedy pewnego jesiennego dnia trzeba było pożegnać się ze świnką. Od początku było wiadomo w jakim celu została kupiona, ale akurat ta jedna jakoś tak bardzo bliska sercu się zrobiła, szczególnie damskiej części rodziny. Kiedy już było po wszystkim, to przez kilka dni wspominaliśmy świnkę i często wspominamy do dziś. Potem już nigdy dziadek nie pozwolił mi na oswajanie świnek.

    Mięso z takiej świnki było dzielone na poszczególne części. Robił to dziadek i tata. Ponieważ jesienne dni należały do zimnych, więc nie było problemu z brakiem lodówki czy zamrażarki. Część mięsa przeznaczana była na wędzenie. Tym zajmował się dziadek. Odpowiednio zapeklowane wcześniej kawałki mięsa zawieszał na kiju w samodzielnie skonstruowanej wędzarni i rozpalał ogień. Dla mnie i brata to była frajda, bo mieliśmy ognisko przez cały dzień. Dziadek oczywiście pilnował ognia, a bardziej dymu, bo wędzenie, to głównie dym, ale nie ma dymu bez ognia, więc biegaliśmy z bratem wkoło wędzarni i wykorzystywaliśmy krótkie nieobecności dziadka, aby rozniecić większy ogień. Nie raz oberwało się nam za dorzucenie zbyt dużej ilości drewna, ale wędzonki i tak wychodziły zawsze pyszne. Po uwędzeniu mięso wieszano w komórce i przez zimę sukcesywnie było zjadane. W komórce leżała też posolona obficie słonina. A że zimy były mroźne, więc te wszystkie zapasy spokojnie wytrzymywały do wiosny.

    Późną jesienią kisiło się kapustę. Oj, to dopiero było roboty. Trzeba było kapustę poszatkować. Nikt wtedy nawet nie słyszał o elektrycznych narzędziach do takiej czynności. Nikt nawet nie słyszał o zwykłej szatkownicy do kapusty. Zwyczajnie w świecie kroiło się każdą główkę kapusty nożem. Bałagan w kujni był nie z tej ziemi, wszędzie leżała kapusta, albo cała, albo pokrojona. Każdą porcję poszatkowanej kapusty należało posolić, dodać startą marchewkę i ugniatać rękoma do momentu, aż obficie puści sok. Wtedy można było przekładać porcję kapusty do beczki, w której należało ją jeszcze dobrze ubić, aby całość pokryła się sokiem i można było szatkować następną porcję. Trwało to cały dzień zanim beczka zapełniła się prawie po brzegi. Od tego momentu zima nie byłą straszna. We wsi mówiło się, że jak w domu jest mięso i beczka kapusty, to zimę się przetrwa bez problemu.

    W naszej piwnicy były ziemniaki i beczka kiszonej kapusty, w komórce mięso, na strychu jabłka w sianie, a w domu zapas mąki z młyna i dżemy, które babcia lub mama zdążyły zrobić latem.

    Takie przygotowania do zimy pamiętam z dzieciństwa. Każdego roku coś się zmieniało, przybywało urządzeń ułatwiających pracę, pojawiła się lodówka, szatkownica, maszynka do mielenia mięsa, ale klimat samych przygotowań nie zmieniał się przez lata. Każda czynność miała swój czas, nikt nie wędził mięsa wiosną, nikt nie kupował prosiaków latem, na wszystko była odpowiednia pora. Wieś żyła zgodnie z rytmem natury.

    Dzisiaj wszystko jest dostępne przez cały rok. Większość produktów kupuje się w sklepie, często bezrefleksyjnie. Przyzwyczailiśmy się, że kiszona kapusta może być dodatkiem do obiadu w lipcu czy sierpniu. Natomiast w czasach mojego dzieciństwa kiszoną kapustę jadło się zimą i wczesną wiosną. Nie dlatego, że nie można było ukisić jej tyle, żeby wystarczyło do lata, ale dlatego, że wiosną i latem pojawiały się nowalijki, których nie było przez całą zimę. Kiszona kapusta, która dostarczała witamin zimą, na wiosnę już nie smakowała, bo można było zjeść rzodkiewkę, sałatę, szczypiorek, potem ogórka czy pomidora. Rytm natury był tym, co decydowało o jadłospisie.

    Kiedy przyjechaliśmy na stałe do Gruzji musiałam na nowo przypomnieć sobie, jak to jest, kiedy ma się warzywa i inne produkty sezonowo. Pomijając duże miasta, na wsiach i prowincjonalnych miasteczkach wciąż jeszcze zauważalny jest rytm natury w ofertach na bazarach. Jednego roku latem zatęskniłam za smakiem śledzia w oleju. Myślicie, że znalazłam w sklepie? Nic z tego, nie było, bo śledzie są tylko późną jesienią i zimą. A tak bardzo chciałam zjeść świeżego śledzia z cebulką i w oleju. Niektóre warzywa też pojawiają się sezonowo. Małe, zielone kabaczki można wciąż kupić późną wiosną, potem znikają. Mała, soczysta rzodkiewka też jest tylko wiosną i latem, a potem pojawia się długa, czerwona i gruba rzodkiewka. Powoli i tu się zmienia dostępność towarów, ale jeszcze można zauważyć ten rytm zgodny z naturą. Nasze małe miasteczko ma jeszcze wiele podobieństw do mojej wsi z dzieciństwa.

    „Spokojne przechodzenie jesieni w zimę wcale nie jest przykrym okresem. Zabezpiecza się wtedy różne rzeczy, gromadzi się i chowa jak największą ilość zapasów. Przyjemnie jest zebrać wszystko, co się ma, tuż przy sobie, możliwie najbliżej, zmagazynować swoje ciepło i myśli i skryć się w głębokiej dziurze, w samiuśkim środku, tam gdzie bezpiecznie, gdzie można bronić tego, co ważne i cenne, i swoje własne. A potem niech sobie sztormy, ziąb i ciemności przychodzą, kiedy chcą. Niech się tłuką o ściany szukając po omacku wejścia, i tak go nie znajdą, bo wszystko jest zamknięte, a w środku siedzi ten, kto był przezorny, siedzi i śmieje się, zadowolony z ciepła i samotności.” – Tove Jansson

 

Zapraszamy do kontaktu. Będzie nam bardzo miło porozmawiać z Wami. 

celina.wasilewska63@gmail.com 


nr tel.   +995 599 22 19 63  - polski, rosyjski, angielski (Polish, 
Russian, English)  można na Whatsapp



Zapraszamy do polubienia nas na Facebooku  https://www.facebook.com/peterguesthouse
oraz na naszą grupę na FB  Gruzja i my

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz